Выбрать главу

Uśmiechnął się do drzwi (ktoś w nie walił, wykrzykując słowo, które mogło być jego nazwiskiem; teraz tego nie pamiętał). Takie głupie.

„Postąpić jak należy”. „Wybrać jedyną drogę wyjścia”. „Wycofać się z honorem”. Co za kupa bzdur! To po prostu rozpacz, po prostu chęć zaśmiania się jako ostatni, otwarcie w kościach czaszki dodatkowych ust, by stawić czoło światu bezpośrednio. Tu i natychmiast.

A Elethiomel! Co za wspaniałe kwalifikacje, co za zdolności! Jakież obezwładniające przeciwników okrucieństwo, takie wykorzystanie broni, gdy już wszystko może stać się bronią…

Ręka mu drżała. Widział, że drzwi zaczynają ustępować: ktoś walił w nie bardzo mocno. Przypuszczał, że on sam zamknął je na klucz, w pokoju nie było nikogo więcej. Uświadomił sobie, że powinien wybrać większy pistolet — ten może nie spełnić zadania.

Usta miał bardzo suche.

Przycisnął lufę do skroni i pociągnął za spust.

Oblężone siły wokół „Staberinde” wyrwały się w ciągu następnej godziny, podczas gdy chirurdzy ciągle walczyli o jego życie.

To była niezła bitwa i prawie ją wygrali.

Czternaście

— Zakalwe…

— Nie.

Ciągle ta sama odmowa. Stali w parku na skraju dużej, starannie przystrzyżonej murawy, pod grupą kilku wysokich, ogłowionych drzew. Ciepła bryza szumiąca w zaroślach przynosiła zapach oceanu z posmakiem kwiatów. Rozwiewająca się poranna mgiełka nadal zasłaniała oba słońca. Sma rozdrażniona pokręciła głową i oddaliła się nieco.

Stał oparty o drzewo. Trzymał się za serce i ciężko dyszał. W pobliżu wisiał Skaffen-Amtiskaw, który go obserwował, choć równocześnie bawił się owadem na pniu pobliskiego drzewa.

Drona uważał, że ten człowiek zwariował, postępował dziwacznie.

Nigdy do końca nie wyjaśnił, dlaczego dał się poranić w szturmie na cytadelę. Gdy Sma z droną znaleźli go podziurawionego kulami, półżywego i majaczącego i zabrali z zewnętrznego muru, uparł się, by ustabilizowali jego stan — tylko tyle. Nie chciał, by go wyleczyli. Nie słuchał głosu rozsądku, a jednak statek „Ksenofob” — gdy już wszyscy wsiedli na pokład — odmówił uznania tego człowieka za szaleńca niezdolnego do podejmowania decyzji. Posłusznie ułożyli go więc do spowalniającego metabolizm snu podczas piętnastodniowej podróży na planetę, gdzie żyła kobieta o nazwisku Livueta Zakalwe.

Opuszczał zimny sen równie chory jak wtedy, gdy do niego wchodził. Ten człowiek był istną packą, wewnątrz miał nadal dwie kule, jednak odmawiał przyjęcia pomocy, dopóki nie zobaczy tej kobiety. To dziwaczne, myślał Skaffen-Amtiskaw i wyciągniętym polem zagrodził drogę małemu owadowi, który spadł i wdrapywał się po pniu. Owad zmienił kierunek, machając czułkami. Wyżej na pniu siedział insekt innego gatunku i Skaffen-Amtiskaw próbował zmusić ich do spotkania, by zobaczyć, co z tego wyniknie.

To dziwactwo, a nawet perwersja.

— Dobrze. — Zwrócił się do drony. Kaszlnął (jedno płuco, Skaffen-Amtiskaw wiedział o tym, wypełniała krew). — Chodźmy. — Odepchnął się od drzewa.

Skaffen-Amtiskaw z żalem porzucił zabawę z dwoma insektami.

Drona czuł się dziwnie na tej planecie, znanej, lecz jeszcze nie zbadanej przez Służbę Kontaktu, odkrytej raczej dzięki analizie teoretycznej niż fizycznej eksploracji; na samej planecie nie rzucała się w oczy szczególna egzotyka, przeprowadzono dość pobieżne rozpoznanie, ale ściśle biorąc była to nadal terra incognita i Skaffen-Amtiskaw znajdował się w stanie podwyższonej czujności, na wypadek gdyby to miejsce kryło jakieś brzydkie niespodzianki.

Sma podeszła do łysego człowieka i podtrzymała go, obejmując w pasie. Razem poszli po niewielkim trawiastym zboczu ku grzbietowi niskiego wzgórza. Skaffen-Amtiskaw, osłonięty szczytami drzew, obserwował idących, a gdy dotarli na łagodny wierzchołek, zanurkował ku nim.

Mężczyzna zatoczył się, zobaczywszy, co znajduje się w dali, z drugiej strony wzniesienia. Bez podtrzymującej go Smy upadłby na trawę.

— Cholera! — wydyszał i próbował się wyprostować, mrugając w ukośnej wiązce słonecznego światła, która nagle przebiła się przez znikające mgiełki.

Pokuśtykał jeszcze parę kroków, odsunął Smę, po czym obrócił się i przez chwilę chłonął oczyma park: poprzycinane drzewa, wypielęgnowane trawniki, ozdobne mury, delikatne pergole, obudowane kamieniem stawki i cieniste ścieżki przez spokojne zagajniki, a w dali, osadzoną wśród starych drzew, poszarpaną czarną sylwetkę „Staberinde”.

— Zrobili z tego pieprzony park… — Kołysał się lekko, zgięty w talii, wpatrzony w potrzaskany stary okręt.

Sma stanęła obok rannego, który zdawał się nieco obsuwać, więc znowu podtrzymała go ramieniem. Skrzywił się z bólu. Schodzili ku ścieżce wiodącej do statku. Drona unosił się w górze, nieco z tyłu.

— Czemu chciałeś to zobaczyć, Cheradenine? — spytała cicho Sma, gdy szli po chrzęszczącym żwirze.

— Hmmm? — spytał, na sekundę odrywając oczy od statku.

— Czemu chciałeś tu przyjść, Cheradenine? Nie ma jej tu.

— Wiem — wydyszał. — Wiem o tym.

— Więc dlaczego chcesz obejrzeć ten wrak?

Milczał, jakby nie usłyszał pytania, a potem wziął głęboki oddech — wzdrygał się przy tym z bólu — i potrząsnął błyszczącą od potu głową.

— Och, to tylko… ze względu na dawne czasy… — Przeszli następny zagajnik. Gdy wyszli z zarośli i zobaczyli statek dokładniej, znowu potrząsnął głową. — Po prostu nie sądziłem… że mu to zrobią — rzekł.

— Co zrobią? — spytała Sma.

— To. — Wzrokiem wskazał poczerniały kadłub.

— Co takiego zrobili, Cheradenine? — pytała cierpliwie Sma.

— Zrobili z niego… — kaszlnął, ciało napięło mu się od bólu — zrobili… ozdóbkę. Zachowali go.

— Co takiego, statek?

Spojrzał na nią, jakby była szalona.

— Tak. Tak, statek.

Skaffen-Amtiskaw doszedł do wniosku, że to prawdopodobnie kadłub okrętu wojennego zacementowany w doku. Skontaktował się z „Ksenofobem”, który właśnie wykonywał szczegółową mapę planety.

— Halo, statek. Wrak okrętu w parku; Zakalwe wydaje się tym bardzo zainteresowany. Ciekaw jestem dlaczego. Mógłbyś zrobić jakiś wywiad?

— Momencik. Mam jeszcze do opracowania jeden kontynent, głębokie dna oceanów i warstwę tuż pod powierzchnią.

— Oceany mogą poczekać. W tej chwili ta druga sprawa jest interesująca.

— Cierpliwości, Skaffen-Amtiskaw.

Co za pedant, pomyślał drona, wyłączając się. Patrzył, jak dwoje ludzi idzie krętymi ścieżkami obok koszy na śmiecie, ławek, stołów piknikowych i punktów informacyjnych. Uruchomił informator. Wolna i skrzypiąca taśma zaczęła: „Statek, który widzicie przed sobą…” To zajmie wieki, pomyślał Skaffen-Amtiskaw. Zastosował swój efektor, by przyśpieszyć maszynę, podkręcając głos do wysokiego trelu. Taśma się zerwała. Skaffen-Amtiskaw wymierzył maszynie efektorowy ekwiwalent zirytowanego klapsa i zostawił ją — dymiła i kapała stopionym plastikiem. W tym czasie dwoje ludzi weszło w cień pancernika.

Statku nie wyremontowano. Był zbombardowany, ostrzelany z ziemi i z powietrza, porozrywany pociskami, lecz nie całkiem unicestwiony. Miejsca, gdzie nie sięgały ręce, gdzie nie docierały deszcze, nadal pokrywała autentyczna sadza sprzed dwustu lat. Wieżyczki dział leżały rozkrojone jak blaszane puszki. Lufy i celowniki jeżyły się ukośnie na wszystkich poziomach pokładu; stelaże i wywrócone anteny leżały bezładnie na porozbijanych reflektorach i pogiętych czaszach radaru; jedyny wielki komin, przechylony i osiadły, był podziurawiony i poobijany.