Przykryte daszkiem schodki wiodły na główny pokład statku. Poszli za dwójką małych dzieci. Skaffen-Amtiskaw szybował prawie niewidoczny, dziesięć metrów z tyłu i wznosił się z nimi powoli. Dziewczynka krzyknęła, gdy ujrzała za sobą kulejącego łysego mężczyznę z rozwartymi szeroko oczyma. Matka wzięła ją na ręce i odeszła.
Na pokładzie musiał zatrzymać się i odpocząć. Sma doprowadziła go do ławki. Siedział przez chwilę zgięty wpół, rozglądał się po poczerniałym, zardzewiałym wraku. Potrząsnął ogoloną głową, powiedział coś cicho do siebie, roześmiał się bezgłośnie i trzymając się za pierś, zakasłał.
— Muzeum — rzekł. — Jakieś muzeum.
Sma położyła dłoń na jego wilgotnym czole. Pomyślała, że wygląda strasznie i bez włosów nie jest mu do twarzy. Proste ciemne ubranie, w którym go znaleźli na murze cytadeli, było porwane i sztywne od zaschniętej krwi. Uprano je i zreperowano na „Ksenofobie”, lecz wydawało się nie na miejscu tutaj, gdzie wszyscy nosili jaskrawą odzież. Nawet spódnica-spodnie i żakiet Smy wyglądały posępnie w porównaniu z wesołymi barwnymi sukienkami i bluzami tutejszych mieszkańców.
— Czy właśnie to cię prześladowało, Cheradenine? — spytała.
Skinął głową.
— Tak — wydyszał, spoglądając w górę na ostatnie macki mgiełki, które falowały jak gazowe proporce na przechylonym głównym maszcie. — Tak — powtórzył.
Sma rozejrzała się po parku i skierowała wzrok ku miastu, nieco z boku.
— Czy właśnie stąd pochodzisz?
Zdawał się nie słyszeć. Po chwili wstał powoli i spojrzał w oczy Smy. Zadrżała i próbowała przypomnieć sobie jego wiek.
— Chodźmy Da… Diziet. — Uśmiechnął się bezbarwnie. — Proszę, zaprowadź mnie do niej.
— Drono? — powiedziała do sprzączki na klapie.
— No?
— Czy nasza dama jest nadal tam, gdzie była?
— W rzeczy samej — odpowiedział głos drony. — Chcesz polecieć modułem?
— Nie — rzekł. Potknął się na schodach i Sma go pochwyciła. — Pojedźmy… pociągiem, taksówką albo…
— Jesteś pewien? — spytała Sma.
— Tak. Pewien.
— Zakalwe — westchnęła Sma. — Proszę cię, poddaj się drobnej kuracji.
— Nie — odpowiedział, gdy zeszli na dół.
— Na prawo i jeszcze raz na prawo mamy stację kolei podziemnej — informował drona Smę. — Dworzec Centralny Alight; z peronu ósmego odjeżdżają pociągi do Couraz.
— Dobrze — zgodziła się niechętnie Sma, zerkając na rannego. Patrzył w dół na żwirowaną ścieżkę, jakby skoncentrowany na problemie, którą stopę postawić najpierw. Gdy przechodzili pod wysokim wygiętym dziobem okrętu, rzucił głową, i spojrzał w górę z podziwem? niewiarą? trwogą? — tego Sma nie potrafiła określić, patrząc na jego spoconą twarz.
Podziemna kolej przerzuciła ich betonowymi tunelami do centrum miasta. Na dworcu, wysokim i czystym, rozbrzmiewało echo gwaru czynionego przez tłum pasażerów. Słońce iskrzyło się na szklanej kopule dachu. Skaffen-Amtiskaw przybrał postać walizki i lekko leżał w lewej dłoni Smy. Ranny stanowił dla prawej ręki brzemię o wiele większe.
Na peron wjechał pociąg na poduszce magnetycznej. Wsiedli do niego z kilkoma innymi podróżnymi.
— Dotrwasz, Cheradenine? — zapytała Sma.
Osunął się na siedzenie i położył ramiona na stoliku w taki sposób, że robiły wrażenie połamanych lub sparaliżowanych. Patrzył tępo na ławki, nie zwracał uwagi na przemykający za oknem miejski krajobraz; pociąg przyśpieszał po wiadukcie ku przedmieściom.
— Jakoś przeżyję. — Skinął głową.
— Owszem, ale jak długo? — powiedział drona leżący na stole przed Smą. — Jesteś w strasznej formie, Zakalwe.
— To lepsze niż forma walizki — odparł, zerkając na maszynę.
— Och, zrywam boki ze śmiechu — ripostowała maszyna. …”Czy skończyłeś już swe szkice?” — spytała „Ksenofoba”.
…”Nie”.
…”Nie możesz poświęcić choćby odrobinki swego rzekomo zawrotnie szybkiego Umysłu, by dowiedzieć się, dlaczego on był tak zainteresowany tamtym statkiem?”
…”Och, przypuszczam, że tak, ale…”
…”Chwileczkę; o czym rozmawiają? Posłuchaj…”
— …dowiesz się, jak przypuszczam. To przeszłość, tak jak mówiłem. — Wyglądał oknem, lecz zwracał się do Smy. Wielkie miasto sunęło obok, jaskrawe w promieniach słońca. Oczy miał otwarte, źrenice rozszerzone i Sma odniosła wrażenie, że on patrzy na jedno miasto, ale widzi inne — to samo, ale dawno temu, w jakimś spolaryzowanym przez czas świetle, dostrzegalnym jedynie dla jego rozgorączkowanych, pełnych niepokoju oczu.
— Czy stąd właśnie pochodzisz?
— Bardzo dawno temu… — Zakaszlał, zgiął się wpół, trzymając rękę przy boku. Zrobił głęboki, powolny wdech. — Urodziłem się tutaj.
Drona słuchał. Statek słuchał. Sma słuchała.
A on opowiadał im historię o wielkim domu, który leżał w połowie drogi między górami a morzem, w górę rzeki od wielkiego miasta. Powiedział im o posiadłości otaczającej dom, o pięknych ogrodach i o trójce, a później czwórce dzieci, które wychowały się w domu i bawiły w ogrodzie. Opowiedział im o letnich domkach, kamiennej łodzi, labiryncie, fontannach, murawach, ruinach i leśnych zwierzętach.
O dwu chłopcach i dwu dziewczętach, o dwóch matkach, o surowym ojcu i o nieobecnym ojcu, uwięzionym w stolicy. Opowiedział im o wyprawach do miasta, które według dzieci zawsze trwały za długo, i o tym, jak nie pozwalano im już chodzić do ogrodu bez zbrojnej eskorty, i o tym, jak pewnego dnia ukradli karabin i chcieli sobie z niego postrzelać na terenie posiadłości, ale dotarli tylko do kamiennej łodzi i zaskoczyli szwadron zabójców, zamierzających wymordować całą rodzinę, i jak dzieci zmieniły występek w cnotę, alarmując dom. Opowiedział im o kuli, która trafiła Darckense, i odłamku kości, który przebił mu pierś nad sercem.
W gardle mu zaschło, skrzeczał. Sma zobaczyła stewarda pchającego wózek na koniec wagonu. Kupiła parę bezalkoholowych napojów; jej towarzysz łyknął duży haust, ale rozkaszlał się z bólu, a potem już tylko powoli sączył swój napój.
— I rozpoczęła się wojna. — Patrzył na przesuwające się za oknami ostatnie przedmieścia, lecz ich nie widział. Przyśpieszyli i tereny wiejskie stały się zieloną plamą. — I dwóch chłopców, którzy stali się mężczyznami… znalazło się po różnych stronach.
…”Fascynujące — przesłał statek Skaffen-Amtiskawowi. — Zrobię szybki wywiad”.
…”Czas najwyższy” — odparł drona, słuchając jednocześnie opowieści człowieka.
A ten mówił o wojnie, o oblężeniu, w którym dużą rolę odegrał „Staberinde”, ale oblężone oddziały wyrwały się… opowiedział im o mężczyźnie — chłopcu, wcześniej bawiącym się w ogrodzie — który pewnej przerażającej nocy kazał zrobić pewien przedmiot, przez co nadano mu przydomek Krzesłorób, i o tym, jak rodzeństwo Darckense odkryło, co zrobił Elethiomel, i jak brat targnął się na swoje życie, z egoistycznej rozpaczy porzucając swój generalski stan, opuszczając armię i własną siostrę.
Opowiedział im także o Livuecie, która nigdy mu nie wybaczyła i — choć wówczas o tym nie wiedział — innym zimnym statkiem wyruszyła za nim w stuletnią podróż przez trudną do pokonania powolność rzeczywistej przestrzeni, do miejsca gdzie góry lodowe krążąc wokół kontynentalnego bieguna, wiecznie się rozpadały, zderzały i kurczyły…