Livueta Zakalwe potrząsnęła głową, wymamrotała coś, czego nawet drona nie mógł zrozumieć. Postawiła tacę z lekarstwami na stole i gdy ranny siadał na łóżku, stała w kącie pokoju ze skrzyżowanymi rękoma.
— Zostawię was samych — powiedziała Sma. — Będziemy tu, za drzwiami.
Wystarczająco blisko, żebym słyszał, pomyślał drona, i bym mógł ją powstrzymać, jeśli spróbuje znów cię zamordować, gdyby się na to zdecydowała.
— Nie. — Kobieta pokręciła głową, patrząc dziwnie bez emocji na rannego. — Nie. Niech pani nie odchodzi. Nie ma nic…
— Ale ja chcę, żeby wyszli — rzekł i kaszlnął, zgiął się wpół i omal nie upadł na podłogę. Sma podeszła, by mu pomóc, i wciągnęła go trochę dalej na łóżko.
— Czego nie możesz mówić przy nich? — spytała Livueta Zakalwe. — Czego nie wiedzą?
— Po prostu chcę… porozmawiać na osobności. Proszę cię, Liwy. — Podniósł na nią wzrok. — Proszę…
— Nie mam ci nic do powiedzenia. I ty również nie możesz mi nic powiedzieć.
Drona usłyszał kogoś w korytarzu na zewnątrz. Rozległo się pukanie, Livueta otwarła drzwi. Młoda pielęgniarka, która nazywała Livuetę siostrą, powiadomiła ją, że nadszedł czas, by przygotować jednego z pacjentów.
Livueta Zakalwe spojrzała na zegarek.
— Muszę iść — oznajmiła.
— Liwy! Liwy, proszę! — Pochylił się na łóżku, łokcie trzymał ciasno przy bokach, obie dłonie miał wyciągnięte, z zagiętymi palcami, dłońmi do góry. — Proszę! — W oczach miał łzy.
— To bezcelowe. — Stara kobieta potrząsnęła głową. — A ty jesteś głupcem. — Spojrzała na Smę. — Nie przyprowadzajcie mi go więcej.
— Liwy!
Skulony opadł na łóżko; drżał. Drona wyczuł gorąco w ogolonej głowie, widział naczynia krwionośne pulsujące na szyi i dłoniach.
— Cheradenine, wszystko w porządku — rzekła Sma. Podeszła do łóżka, przyklęknęła i położyła mu ręce na ramionach.
Rozległ się trzask, gdy Livueta Zakalwe uderzyła dłonią w blat stołu obok łóżka. Ranny łkał i trząsł się. Drona wyczuwał dziwne wzory fal mózgowych. Sma podniosła wzrok na kobietę.
— Niech go pani tak nie nazywa — powiedziała Livueta Zakalwe.
— Jak mam go nie nazywać? — zdziwiła się Sma.
Sma jest czasami dość tępa, pomyślał drona.
— Niech go pani nie nazywa Cheradenine.
— Czemu?
— To nie jest jego imię.
— Nie jego? — Sma wyglądała na zaintrygowaną. Drona kontrolował czynności mózgowe rannego oraz przepływ krwi i pomyślał, że nadciągają kłopoty.
— Nie, nie jego.
— Ale… — zaczęła Sma. Nagle potrząsnęła głową. — To pani brat. To Cheradenine Zakalwe.
— Nie, pani Smo — odrzekła Livueta Zakalwe, biorąc tacę z lekarstwami i otwierając jedną ręką drzwi. — To nie on.
— Tętniak! — oznajmił szybko drona i przemknął przez powietrze obok Smy do łóżka, gdzie ranny trząsł się spazmatycznie. Przeskanował go staranniej. Znalazł spory przeciek z naczynia krwionośnego do mózgu.
Obrócił chorego, zastosował efektor, by odebrać mu świadomość.
Wewnątrz mózgu krew nadal bryzgała przez rozdarcie, zalewała korę.
— Przepraszam za tę niedogodność, moje panie — rzekł Skaffen-Amtiskaw. Wypuścił pole tnące i przeciął ogoloną czaszkę. Zastosował inny aspekt swych pól siłowych, by pobudzić zanikającą respirację — klatka piersiowa poruszyła się, a efektor drony łagodnie skłaniał do pracy mięśnie otwierające płuca. Teraz drona zdjął wierzch czaszki; krótki, małej mocy impuls CREW, wypuszczony innym komponentem pola, przyżegł uszkodzone naczynia krwionośne. Trzymał czaszkę przechyloną na bok. Widać już było krew napływającą przez pofałdowany, szary teren mózgu. Serce stanęło. Drona efektorem zmuszał je do pracy.
Obie kobiety stały zafascynowane i przerażone działaniami maszyny.
A ona odkrywała warstwy mózgu swymi własnymi zmysłami. Kora, układ limbiczny, wzgórze wzrokowe — móżdżek. Drona sunął przez linie obrony i pancerze człowieka, przez jego przejazdy i drogi, przez magazyny i krainy jego wspomnień, szukał, odwzorowywał, rejestrował i przyżegał.
— Co pani chce powiedzieć? — spytała Sma starą kobietę, która już zamierzała wyjść z pokoju. — Co to znaczy „nie”? Co ma pani na myśli, mówiąc, że to nie pani brat?
— Chcę powiedzieć, że to nie jest Cheradenine Zakalwe — westchnęła Livueta, obserwując, jak drona dziwacznie operuje człowieka.
…Ona była… Ona była… Ona była…
Sma mimowolnie się skrzywiła.
— Co takiego? W takim razie…
…Cofnij się; natychmiast się cofnij. Co miałem zrobić? Cofnij się. Chodzi o to, żeby zwyciężyć. Cofnij się! Wszystko trzeba nagiąć do tej prawdy.
— Cheradenine Zakalwe, mój brat, zmarł prawie dwieście lat temu — oznajmiła Livueta Zakalwe. — Umarł niedługo potem, jak przekazano mu kości naszej siostry, z których zrobiono krzesło.
Drona wyssał krew z mózgu człowieka, przesuwając puste w środku pole włóknowe przez rozdartą tkankę, zbierając czerwony płyn w małą przezroczystą bańkę. Drugim polem włóknowym zaszył rozdarcie. Wyssał więcej krwi, by zmniejszyć jej ciśnienie, użył efektora, by zmienić nastawy właściwych gruczołów, tak by jeszcze przez pewien czas utrzymać niskie ciśnienie. Wysunął wąską polową rurkę do małej umywalki pod oknem i wyrzucił zbędną krew do rury kanalizacyjnej. Potem na chwilę odkręcił kran. Krew spłynęła, gulgocząc.
— Mężczyzna, którego znacie jako Cheradenine Zakalwe…
…Stawić temu czoło przez stawienie czoła, zawsze tylko to robiłem; Staberinde, Zakalwe; nazwiska ranią, ale w jakiż inny sposób mogłem…
— Jest człowiekiem, który zabrał imię memu bratu, tak jak zabrał życie mego brata, a także życie mojej siostry…
— Ale ona…
— Był dowódcą „Staberinde”. To Krzesłorób. To Elethiomel.
Livueta Zakalwe wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Sma z papierową twarzą spojrzała na mężczyznę leżącego na łóżku… a Skaffen-Amtiskaw z całym oddaniem walczył o sukces.
Epilog
Za nimi jak zwykle leciał pyl, choć miody człowiek kilkakrotnie powtórzył, że według niego spadnie deszcz. Staruszek nie zgadzał się i twierdził, że chmury nad górami są zwodnicze. Jechali przez spustoszony kraj, przez sczerniałe pola, mijali szkielety domków, zrujnowane farmy i wypalone wsie, aż dotarli do porzuconego miasta. Tam mknęli hałaśliwie przez szerokie puste ulice, a raz skierowali rozpędzony pojazd w wąski zaułek, zapchany pustymi straganami, nad którymi stały postrzępione markizy na chwiejnych słupach. Roznieśli to wszystko, zostawiając za sobą stos połupanego drewna i łopoczących szmat.
Doszli do wniosku, że najlepiej umieścić bombę w Parku Królewskim, gdyż przestronne ogrody nadają się na obozowisko dla żołnierzy, a dowództwo z pewnością wybierze wspaniałe pawilony. Starzec sądził, że zajmą Pałac, lecz jego młody towarzysz był przekonany, że w głębi duszy są oni ludźmi pustyni i wybiorą raczej przestrzenie Parku niż zagraconą Cytadelę.
Umieścili więc bombę w Wielkim Pawilonie, uzbroili ją, a potem dyskutowali, czy postąpili właściwie. Spierali się o to, gdzie przeczekać rozwój sytuacji i co robić, jeśli armia przejdzie obok miasta; czy po przewidywanym Wydarzeniu armie wycofają się w przestrachu, czy też może rozdzielą na mniejsze jednostki, by kontynuować inwazję; czy wiedzą, że użyta broń jest unikalna, i dlatego będą dalej bez wahania przeć naprzód, z jeszcze większą żądzą bezlitosnej zemsty. Spierali się, czy najeźdźcy najpierw wyślą zwiadowców czy też zbombardują miasto i jakie wówczas obiorą cele. Założyli się o to.