Zgodzili się tylko co do tego, że marnują jedyną atomówkę, jaką ich strona, a w zasadzie obie strony posiadały, ponieważ jeśli odgadli właściwie i najeźdźcy zachowają się zgodnie z przewidywaniami, można było liczyć najwyżej na unicestwienie jednej armii, ale pozostałyby jeszcze trzy inne. Każda z nich potrafiłaby pomyślnie zakończyć inwazję.
Zatem głowicę, jak również życie wielu ludzi poświęcono by na marne.
Przez radio połączyli się ze swymi zwierzchnikami i jednosłowowym szyfrem powiadomili ich o tym, co zrobili. Po chwili od wysokiego dowództwa dostali błogosławieństwo w formie innego pojedynczego słowa. Ich szefowie w gruncie rzeczy nie wierzyli, że broń zadziała.
Starszego mężczyznę zwali Cullis; wygrał spór o to, gdzie on wraz z młodszym towarzyszem powinni czekać; usadowili się więc w swojej wysokiej, wspaniałej twierdzy; znaleźli tam mnóstwo broni, wina, upili się, rozmawiali, opowiadali sobie dowcipy i wymieniali się strasznymi historiami o swych bohaterskich wyczynach i podbojach; w pewnym momencie jeden zapytał drugiego, co to jest szczęście, i otrzymał dość nonszalancką odpowiedź. Później jednak żaden z nich nie mógł sobie przypomnieć, który z nich pytał, a który udzielił odpowiedzi.
Spali, zbudzili się i znowu upili, opowiadali sobie kawały i kłamstwa; w pewnej chwili nad miastem przemknęła lekka ulewa, a od czasu do czasu młodszy mężczyzna przesuwał ręką po swej wygolonej głowie gestem, jakim dawniej poprawiał długie gęste włosy.
Nadal czekali, a kiedy zaczęły spadać pierwsze pociski, przekonali się, że wybrali złe miejsce na czekanie, więc opuścili twierdzę, pobiegli w dół po schodach, na dziedziniec, do pojazdu gąsienicowego, a potem na pustynię i dalej na spustoszone ziemie, gdzie o zmierzchu rozbili obóz, upili się znowu i tej nocy umyślnie nie kładli się spać, by widzieć błysk.
Pieśń Zakalwego
STANY WOJNY
Ścieżka na najwyższy taras upraw wiła się zakosami, by umożliwić wózkom inwalidzkim pokonanie wzniesienia. Dotarcie aż tutaj zajęło mu sześć i pół minuty. Spływał potem, lecz pobił swój poprzedni rekord, był więc zadowolony. Gdy rozpiął grubą ocieploną kurtkę i podjeżdżał do jednej ze sztucznie podniesionych grządek, jego oddech parował w zimnym powietrzu.
Wziął z kolan koszyk i umieścił go na murku grządki, z kieszeni kurtki wyjął sekator i uważnie oglądał roślinki, oceniał, która sadzonka najlepiej się przyjęła. Wtem jego uwagę przyciągnęło jakieś poruszenie na zboczu.
Spojrzał poprzez wysoki płot na ciemny, zielony las. Odległe białe szczyty kontrastowały z błękitnym niebem. Z początku sądził, że śmignęło jakieś zwierzę, lecz później zza drzew wyłonił się człowiek i po białej od szronu trawie skierował ku furtce w płocie.
Kobieta ubrana w lekki płaszcz i spodnie otworzyła furtkę, a potem zamknęła ją za sobą. Zdziwił się nieco, że nie widzi plecaka. Może już wcześniej poszła na spacer po terenach instytutu w górę, a teraz wracała.
Może to jakaś wizytująca lekarka. Spodziewał się, że wejdzie teraz na schody do budynku instytutu, i już przygotował się, by pokiwać ręką, kiedy go zauważy, ale odeszła od bramy i skierowała się wprost ku niemu.
— Panie Escoerea — powiedziała, wyciągając rękę. Odłożył sekator, uścisnął jej dłoń.
— Dzień dobry, pani…?
Nie odpowiedziała, lecz usiadła na murku, złożyła ręce i rozglądała się po dolinie, górach, lesie, rzece i po zabudowaniach instytutu niżej na zboczu.
Spojrzał na kikuty nóg, amputowanych powyżej kolan.
— To, co ze mnie zostało, ma się dobrze, proszę pani.
Tak zwykle odpowiadał. Wiedział, że jego reakcja może się pewnym ludziom wydać zgorzkniała, lecz po prostu w taki sposób okazywał, że nie chce udawać, iż wszystko jest w porządku.
Spojrzała na obciągnięte spodniami kikuty z otwartością, jaką wcześniej widywał tylko u dzieci.
— To był czołg, prawda?
— Tak — rzekł, ujmując ponownie sekator. — Chciałem potańczyć po drodze do Balzeit. Nie wyszło. — Nachylił się, jedną z sadzonek umieścił w koszyku. Zanotował na skrawku papieru, od której rośliny ją uciął, i przymocował karteczkę do gałązki. — Przepraszam… — przesunął trochę wózek, a kobieta zeszła mu z drogi. Zajął się następną sadzonką.
Obeszła go i znowu zastąpiła mu drogę.
— Słyszałam historię, że wyciągał pan jednego z towarzyszy spod…
— Tak — przerwał jej. — Tak brzmi ta historia. Oczywiście nie miałem pojęcia, że ceną za miłosierdzie będzie wyrobienie sobie nadzwyczaj silnych mięśni rąk.
— Dostał pan już medal? — Kucnęła i położyła dłoń na kole wózka.
Spojrzał na dłoń, potem na twarz kobiety, ale ona tylko się uśmiechała.
Rozchylił kurtkę, pokazał pod spodem mundur ze wszystkimi wstążkami.
— Tak, dostałem swój medal.
Nie bacząc na opartą na kole dłoń, pchnął wózek naprzód.
Kobieta wyprostowała się, znowu przy nim kucnęła.
— Imponująca kolekcja jak na takiego młodego człowieka. To dziwne, że nie awansował pan szybciej. Czy to prawda, że nie wykazywał pan właściwej postawy w kontaktach z przełożonymi? I dlatego…
Wrzucił sekator do koszyka, obrócił wózek, by spojrzeć jej w twarz.
— Tak, moja pani — powiedział szyderczo. — Mówiłem niewłaściwe rzeczy, członkowie mojej rodziny nigdy nie byli dobrze ustosunkowani, nawet wtedy gdy żyli, bo teraz ich tu nie ma dzięki Cesarskim Siłom Powietrznym z Glaseen, a te… — Złapał przód swego munduru, ciągnąc za wstążki orderów, trzęsąc nimi. — Te z panią wymienię. Komplet za parę butów, które mógłbym nosić. A teraz — pochylił się do przodu, ujął sekator — mam coś do zrobienia. W instytucie jest facet, który nastąpił na minę; nie ma w ogóle nóg i stracił ramię. Może on dostarczy pani większej rozrywki. Niech pani idzie do niego i potraktuje go protekcjonalnie. Przepraszam.
Poczuł ją za sobą i położył dłonie na kołach, by się oddalić.
Dogoniła go. Jej dłoń ze sporą siłą przytrzymywała oparcie fotela.