Выбрать главу

Candy mocno zacisnęła powieki, z całej siły starała się nie wyobrażać sobie, jak to jest.

– Aleks był tej nocy dyżurnym oficerem bazy – ciągnęła Linda. – Robił obchód i zdjął mnie ze sznura. I doprowadził do tego, że cały pluton poleciał na katorgę. Sam przychodził do mnie do szpitala. Rozmawiał ze mną, przemawiał do mnie niczym doświadczony psychoterapeuta. Ma talent, to pewne. Wiesz sama, że teraz ma to w nosie, ale wcześniej rozkochiwał w sobie ludzi w ciągu jednej sekundy, jednym spojrzeniem.

Ive przytaknęła ruchem głowy. Raszyn mocno się zmienił w ostatnich latach, jednak i tak wybaczano mu wszystko, pamiętając, jaki był wcześniej.

– Wiesz – mówiła dalej Stanfield – powinnam była go za to znienawidzić, przecież wiedział, co ze mną wyprawiali… Ale ja patrzyłam na niego jak pies i marzyłam tylko o jednym, żeby mnie pogłaskał. Miał takie oczy… Gdyby nie on, na pewno bym zwariowała. Ale nie zwariowałam, wyciągnął mnie z tego. Zaciągnął tu. Taką, jaka jestem. A teraz wszystko się wali… Zero nadziei. Zabiją nas, Candy! – jęknęła i w końcu się rozryczała.

Dwie kobiety siedziały na podłodze pod ścianą objęte i szlochały rozpaczliwie. Obok nich na palcach przemknął adiutant flagowy Moser, przyciskając do piersi dziesięciolitrowy kanister z bimbrem.

* * *

Fotele w salonie admiralskiego kutra były miękkie i głębokie jak na statku wycieczkowym. Usiadłszy, Raszyn założył nogę na nogę, skrzyżował ręce na piersi i zrobił niedostępną minę. Essex i Borowski za jego plecami rozmawiali o czymś szeptem.

– Czekam na rozkaz startu – zameldował Moser.

– Pajechali – rzucił admirał.

Adiutant z wyczuciem doświadczonego pilota plasnął w dechę. Startowe elektromagnesy odepchnęły kuter od węzła cumowniczego, stateczek wyskoczył z głębokiej szczeliny w kadłubie „Skoczka”. Moser włączył ciąg, przeciążenie wzrosło.

– Nie szalej – poprosił Raszyn.

– Tak jest, sir.

– Proszę posłuchać, driver – odezwał się Borowski. – Rozumiem, że to nie mój interes, ale gdyby mnie ktoś zapytał…

– Coś się tak zawiesił: nie moja sprawa, nie moja sprawa?O co chodzi?

– Po co nam to referendum? Marnujemy tylko czas.

– Nie referendum, a narada robocza – skorygował Essex.

Admirał wysunął głowę zza wysokiego oparcia i uważnie przyjrzał się podwładnym.

– Bunt na pokładzie? – zapytał niemal z czułością.

– Absolutnie nie, sir! – ryknął pośpiesznie Borowski.

– N-no! – pochwalił go Raszyn.

Za jego plecami ponownie rozległy się szepty. Słychać było, że ZDO mamrocze coś oburzony, a Tyłek go uspokaja. Przed admirałem komputer rysował już na ekranie kontury „Gordona”. Dowódca patrzył, jak między gwiazdami pojawiają się zarysy zamaskowanego megadestroyera. Nagle przypomniał sobie, jak ćwierć wieku temu na zajęciach z psychologii ogólnej udowadniał, że astronauci winni podświadomie odczuwać walkę jak grę w wirtualnej rzeczywistości. Bardzo trudno jest walczyć z bezcielesnym i niewidocznym przeciwnikiem poważnie. Oczywiście do chwili, kiedy człowiek złapie pierwszą przestrzelinę w korpusie.

Ale – o paradoksie! – jeśli zostałeś postrzelony, a przeżyłeś i mogłeś poddać analizie to, co się wydarzyło, wojna w kosmosie też nie nabiera realniejszych kształtów. Po prostu człowiek zaczyna się jej bać. Jest też oburzony, że za błąd w grze nagle dostał w łeb. A potem są dwie drogi. Albo już zawsze będziesz się bał – jak Moser na przykład, albo całą resztę walecznego żywota spędzisz ręka w rękę z nerwicami czy na skraju wariactwa.

Raszyn czytał kiedyś w college’u wspomnienia oficerów floty z czasów Kotłowaniny i na zawsze zapamiętał, jak marynarze pisali o odwadze wojsk lądowych. My pracujemy przy kompach i rozwiązujemy niemal abstrakcyjne problemy – zwierzał się jeden z doświadczonych taktyków. – To nie wymaga żadnych nadzwyczajnych cech osobowości. Ale żeby siedzieć w okopie i z krzykiem „Hura!” rzucić się do ataku – tu potrzebna jest wielka odwaga. To wcale nie przypomina tego, co my odczuwamy. Oczywiście jeśli w przypadku błędu nas trafią… No jasne, konsekwencje mogą być niezbyt przyjemne. Ale i tak, jeśli ktoś wpadnie na pomysł, żeby podczas walki wrzasnąć na stanowisku dowodzenia: „Hura! Do ataku!”, popatrzą na niego jak na świra. Nasza wojna jest pracą, przede wszystkim pracę intelektu, gdzie nie ma miejsca na emocje, które mogą zniekształcić rozwiązanie zadania i w sumie doprowadzić do utraty okrętu.

Już jako porucznik Uspienski przekonał się o słuszności tych słów na własnej skórze. Ale na morzu było przynajmniej morze, niebezpieczne, jednak zawsze coś, czego można było dotknąć. A kosmos, nie mniej niebezpieczny, wydawał się pusty i bezcielesny. Okręt podwodny można było wykryć na trzy lub cztery proste sposoby. Ale wyszukanie czarnego jak pustka, znakomicie zaekranowanego bojowego statku kosmicznego wymagało użycia dziesiątków skomplikowanych metod. Z rozbitej łodzi podwodnej wypływała na powierzchnię przynajmniej plama oleju, zaś międzyplanetarny jądrowy destroyer z rozwalonym reaktorem ginął bez dźwięku, a po wybuchu nie było nawet czego szukać.

W kosmicznej wojnie zabrakło romantyzmu. Zabrakło też ziemskich realiów, a zadowolenie ze zwycięstwa pomniejszała jego abstrakcyjność. Ludzie zaczęli więc sami sobie modelować rzeczywistość, każdy znajdował coś dla siebie w szalonych wyścigach pośród mroku. Każdy też wiedział, że jeśli po walce nie klepniesz kolegi w ramię, następnym razem on może skiepścić. To spowodowało, że wzajemny szacunek, akceptacja, dostrzeganie sukcesów innych ludzi stało się w załogach podstawą wzajemnych stosunków – nieco specyficznych, ale bardzo ciepłych, niemal rodzinnych. Może dlatego wśród astronautów nie było par małżeńskich, a kontakty seksualne podczas przepustek i urlopów na dole nie miały później niemal żadnego znaczenia. Nawigatorzy, kanonierzy, technicy – wszyscy oni spędzali większość swojego czasu w iluzorycznym świecie lotów między planetami, zajmując się oszukiwaniem samych siebie. Stale sobie wmawiali, że ciągła gra ze śmiercią jest prawdziwym życiem. W przeciwnym wypadku zbyt często myliliby się i lekceważyli niebezpieczeństwo.

Z drugiej strony – uwierzyć w to, że bezładne kręcenie się na dole jest właśnie prawdziwym życiem, mogło niewielu. Zwłaszcza że w ostatnich latach, szczególnie po nieudanej już w zamyśle drugiej kampanii marsjańskiej, Ziemia odwróciła się od własnych żołnierzy.

Raszyn pokręcił głową, odpędzając ponure myśli, westchnął, a mamrotanie za plecami natychmiast umilkło. Essex i Borowski jednocześnie pochylili się w kierunku admirała, usiłując zajrzeć mu w oczy. Ciągle jeszcze mieli stracha, że ich commander porzuci dowodzenie.

Kuter zgrabnie zbliżył się do burty „Gordona” i pokręcił dziobem, wyszukując tarczę cumowniczą.

– Wszyscy już są? – zapytał Raszyn.

– Tak – skinął głową Tyłek. – W małej sali konferencyjnej.