– Epoka ekspansji kosmicznej się zakończyła – wyjaśnił major. – Najważniejsze to odrodzenie Ziemi. Zaoranie jej i uprawianie. Zero-T, jeśli okaże się możliwe, może spowodować, że resztki Ziemian pomyślą: Jaki to ubaw skoczyć gdzieś w cholerę, gdzie powietrze jest czyste, a trawa zielona! W tym aspekcie interesy Rady Dyrektorów nie zgadzają się z interesami monopoli. Kompanie mają dość stanu aktualnego, one łakną nowych światów, żeby tam sobie budować własne państwa według swoich koncepcji. Nasz ludowy kapitalizm zbankrutował, kapujesz? A Rada Dyrektorów pragnie zachować to, co jest. I dopóki zero-T nie działa, jest OK. Rozumiesz?
– Rozumiem – zgodził się Andrew. – Krótko mówiąc, chcecie, żeby „Gorbowski” nie wyleciał poza kosmiczne doki?
– Niech sobie leci, gdzie chce – odparł z wyrozumiałym uśmiechem bezpieczniak. – Ale na zwyczajnym silniku jądrowym. Jak sądzisz, dasz radę?
– Muszę przyjrzeć się budowie.
Major wyjął z kieszeni dysk, władował go do terminala i wyprowadził na ekran wykaz dokumentacji dotyczącej „Gorbowskiego”.
– Badaj sobie – zaproponował, wypinając z terminala kilka chipów. – Wpadnę do ciebie jutro.
Andrew zgłupiał. Albo major nie kapował, z kim tak naprawdę ma do czynienia, albo psycholodzy z więziennej komisji nie wyczuli zagadek rosyjskiej duszy i uznali, że więzień jest złamany i gotów do współpracy. Tak czy siak, po dwóch godzinach wściekłego bębnienia w klawisze Werner zdobył soft dużo lepszy niż ten, który major wyniósł w kieszeni. Przed świtem miał już dostęp do lokalnej sieci więziennej i mógł z czystym sumieniem zgodzić się z własną wcześniejszą diagnozą – ucieczka stąd to robota głupiego. Wtedy zły i zrezygnowany popatrzył na schemat „Gorbowskiego”. Wkrótce już wiedział, że zepsuć to cudo techniki może w pięć minut, i to gołymi rękami.
– Zgoda, majorze – powiedział następnego dnia bezpieczniakowi. – Dawaj tu tego swojego maniaka.
Tydzień później Andrew odbył interesującą rozmowę z kapitanem Reezem, podczas której powstrzymywał się, żeby nie ryknąć śmiechem. Może commander „Gorbowskiego” był maniakiem, ale nie durniem. Kochał życie, w zero-T nie wierzył i jego najważniejszym problemem było znalezienie sposobu na to, aby nie pozwolić wejść jednostce w zero-przestrzeń. Nie mówił tego głośno. Nawet więcej – na głos pieprzył straszliwe głupoty, udowadniając, że jego statek to niezawodna maszyna, i opisując, jak dziarsko będą przemierzać obce światy. Ale ręka kapitana, drżąca jak u prawdziwego psychola, spoczywała na ramieniu Wernera i wystukiwała długie teksty morsem. Andrew zaś czule trzymał Reeza za kolano, starając się nie słuchać jego werbalnej biegunki. A jednocześnie oponować i upierać się w sposób prawdopodobny, oczekiwany przez ukrytą gdzieś w kącie kamerę.
Kiedy zadowolony kapitan wyszedł, Werner pomyślał nawet, że może warto byłoby zademonstrować majorowi swoje oddanie i zakapować faceta, w końcu Reez niczym szczególnym nie ryzykował. Ale po długim namyśle więzień uznał, że, po pierwsze, dowódcę „Gorbowskiego” mogą uznać za nie aż tak nienormalnego, jak sądzili, i mimo wszystko rozstrzelać za spalony desant i zmarnowaną operację. Po drugie, sztuczka z morsem mogła się jeszcze przydać. Poza tym, choć zacząć karierę tajnego agenta od wartościowego donosu było kuszące, ale też i wstrętne.
Trybunał okazał się hojny i zaserwował porucznikowi Andrew dożywotnią katorgę z degradacją i pozbawieniem wszystkich nagród, medali i odznaczeń. Ale bezpieczniak nie skłamał – zamiast wędrówki na Ganimedesa Werner dostał zamianę wyroku i do chwili startu „Gorbowskiego” miał przebywać w zamkniętym ośrodku treningowym przeznaczonym dla takich właśnie skazańców. Teraz różnił się od innych tylko tym, że stracił konwojentów, zamieszkał oddzielnie i został przypisany do personelu obsługującego.
A potem poproszono go, by zgodził się na propozycję więźniów, którzy chcieli, żeby popsuł system ochrony. Była ich cała grupa i zamierzali wiać, a wywiad chciał, by ucieczka częściowo się udała. Pięciu uciekinierów miało stracić życie, a pozostali dwaj powinni byli zbiec. Andrew się zgodził, choć zgrzytał zębami. Na rozmowę przyszedł do niego jeden z przyszłych trupów, przystojny młodzieniec o delikatnych rysach twarzy i nienagannych manierach. Jako zapłatę zaproponował Wernerowi pistolet z dwoma nabojami, litr siwuchy i siebie. Werner popatrzył w oczy człowiekowi, który miał lada dzień zginąć nie bez jego udziału, i omal nie powiedział mu: Me uciekaj. Ale przypomniał sobie, że też kocha życie. Wziął flachę, z pistoletu i usług seksualnych zrezygnował.
Młodzieniec załapał kulkę w potylicę na granicy obozu. Andrew pocieszał się, że umarł natychmiast i nie cierpiał.
– Jak ci się spodobała jego dupeczka? – zapytał potem major. – Czy może dałeś mu do buzi?
– Mnie to nie bawi – odpowiedział Werner.
– Będzie bawiło – zapewnił go bezpieczniak. – Będziesz tu jeszcze siedział od cholery czasu.
– Dlaczego? – zdziwił się Andrew.
– Nie polecisz na „Gorbowskim” – wyjaśnił major. – Mamy dla ciebie tutaj ważniejszą sprawę. Za miesiąc, może dwa. Nie pożałujesz, słowo honoru! Odpowiedzialna misja. Będziesz dumny z siebie, chłopcze, będziesz pracował dla dobra całej planety.
Werner zaklął po rosyjsku, czym bardzo rozśmieszył oficera kontrwywiadu, po czym wrócił do siebie. Zarobioną siwuchę wypił z komendantem obozu i razem pojechali służbowym wozem do burdelu. Na przegubie Andrew cały czas znajdowała się bransoletka-lokalizator, którą podobno można było zdjąć tylko odrąbawszy dłoń. Gdy pijany technik otworzył bransoletę na oczach komendanta, ten poradził mu, by nie wyłączał namiernika, bo w obozie wybuchnie afera i wyjazd na dupy skończy się za wcześnie. Poruchać może zdążą, ale na pewno nie uda im się tam posiedzieć spokojnie jak ludzie.
– Zresztą – filozoficznie zauważył komendant – tobie, Ruskiemu, bransoletka za bardzo nie jest potrzebna. I tak cię znajdą w razie czego.
– A co, na pysku mam napisane, że jestem Rosjaninem? – eksplodował Werner.
– Tak – bez wahania odparł sympatyczny komendant. – Oświadczam ci to z całą odpowiedzialnością jako policyjny oficer. Nie masz szans na ucieczkę, Andrew, i nawet o tym nie myśl. I tak cię capną. Tylko wtedy już staniesz pod ścianą.
– To co mam robić? – zapytał podłamany więzień.
– Na górę – powiedział gliniarz. – Tylko na górę. Ale pamiętaj, to nie będzie łatwe.
– Domyślam się – skinął głową Werner. – Już mam pięciu na sumieniu.
– Och, przestań! – roześmiał się komendant obozu. – To dopiero początek, jeszcze każą ci osobiście kogoś rozwalić, tak, tak! W tym momencie masz jak na razie paragraf taki więcej… nieegzekucyjny. A i sama sprawa jest szyta grubymi nićmi. W cywilnym sądzie rozpadłaby się na kawałki. Ale kiedy będziesz miał na sumieniu prawdziwe zabójstwo, i to takie, że nie tylko trybunał wojenny, ale i cywilny skazałby cię na śmierć… Ooo, wtedy dopiero zdaniem kontrwywiadu będziesz gotów do pracy. Wtedy pojedziesz na górę. A jak tylko podskoczysz, capną cię za kołnierz, migiem na dół i kulka w łeb. Żaden astronauta cię nie obroni. Inna sprawa obić pułkownikowi ryj, a inna zabić niewinnego człowieka.
Gaworząc sobie spokojnie, dojechali do domu publicznego, skąd rano, zalewających się pijackimi łzami i zarzyganych, wypędzono ich na kopach.
Andrew miał jednak szczęście. Nie tylko nie zdążył nikogo zabić, ale nawet nie pokiblował długo. Nie minął dzień, jak duże chłopaki z żandarmerii wojskowej zawiązali mu oczy, wpakowali do wozu i powieźli gdzieś, gdzie już czekał major, a obok niego cała komisja z dwugwiazdkowym generałem na czele. Długo kompostowali mózg porucznikowi, ważąc jego poczucie obowiązku i obywatelskiej odpowiedzialności. A potem powiedziane zostało coś, co spowodowało, że Werner omal nie zemdlał.