Sala wymieniła następną porcję spojrzeń, ale nikt nie odważył się odezwać.
– Pytań nie ma – stwierdził więc admirał. – Essex, rozkaz.
– Panowie oficerowie – niezbyt głośno rzucił Tyłek.
Dowódcy poderwali się z pogrzebowymi minami. Szczególnie załamany był commander „von Reya”.
Raszyn wyszedł zza biurka i przespacerował się przed pierwszym szeregiem krzeseł. W sali panowała grobowa cisza. Nikt z oficerów nawet nie drgnął, pochłaniali tylko wzrokiem dowódcę, a w spojrzeniach można było znaleźć wszystko: od niemego pytania do głębokiego współczucia.
– N-no tak… – powiedział admirał do Essexa. – To nazywam siłami zbrojnymi. To nie jest banda Rabinowicza. I nie banda Wujka Gunnara. To jest prawdziwa Attack Force. Przejmuj grupę, Phil.
Tyłek uśmiechnął się szeroko.
– Spocznijcie, panowie – zezwolił. – Proszę siadać.
Przez salę przeleciało chóralne westchnienie.
– W imieniu dowództwa grupy – zaczął Essex – wyrażam podziękowanie wszystkim obecnym. W tych niełatwych chwilach pokazaliście, że jesteście prawdziwymi wojskowymi astronautami. Panowie, głos ma admirał… Admirał Raszyn.
– Dziękuję, Phil. – Ten skinął głową z zadowoloną miną. – Cóż, sądzę, że swoją godną pochwały jednomyślnością i oddaniem Grupie F zasłużyliście na pewne wyjaśnienia. Zauważyliście, że w schemacie operacyjnym nie ma położenia dwóch jednostek. To „John Gordon” i „Paul Atrydes”. To nie błąd. Po tym jak grupa odleci ku Ziemi, obsadzę „Gordona” jedną wachtą, swoją, i poprowadzę go na spotkanie z eskadrą Rabinowicza. Powiem Bobowi kilka słów, zostawię mu w prezencie „Gordona”, a sam wrócę na „Skoczku”. Wy nie musicie się śpieszyć, a ja polecę na pełnych przepustnicach, więc nawet nie zdążycie zatęsknić za mną. Jakiś tydzień będziecie dręczyć swoim widokiem Ziemię, przypomnicie, z kim mają do czynienia, a ja w tym czasie wrócę. I to właściwie wszystko. Słucham, Pedro, co pana tak niepokoi?
– Przepraszam, sir. – Oficer wstał. – My oczywiście wiemy, że pan i Rabinowicz jesteście starymi przyjaciółmi, ale to jeszcze nie powód, żeby pan tak ryzykował. Nie jesteśmy dziećmi, sir. Świetnie rozumiemy, że pan nie wróci.
– Serio? – zapytał Raszyn, chytrze mrużąc oczy.
– Szanuję pana zdanie, sir. Ale według mnie, zamiast ratować nasze życia, nadstawiając własną głowę, mógłby pan zapytać nas o zdanie – oświadczył Pedro.
– Właśnie! – wtrącił ochoczo dowódca „von Reya”; który wyraźnie nie chciał brać na pokład kontradmirała Tyłka, zwłaszcza jako dowódcy całej grupy. – Wszyscy do czerwonodupków strzelaliśmy, to i wszyscy możemy za to odpowiadać. Dobrze mówię?
– Tak! – chór głosów nie był zsynchronizowany, ale donośny.
Raszyn rzucił na Essexa krótkie spojrzenie. Ten dumnie wypiął pierś.
– Tacy są nasi ludzie! – powiedział z dumą.
Sala eksplodowała, oficerowie zrywali się z miejsc i gwałtownie gestykulowali.
– Wszyscy lecimy do Rabinowicza! – krzyknął commander „Rocannona”. – Niech tylko coś piśnie!
– Mam rozumieć, młodzieńcze, że już się pan nauczył strzelać? – złośliwie zapytał admirał. – System spieprzony, a do walki się pcha jak dorosły. Dobra, cicho wszyscy! Siadamy! Siadamy na miejsca! Do kogo mówię?!
Wszyscy ucichli, ale patrzyli wojowniczo i wyraźnie nie zamierzali porzucać dowódcy w kłopotach.
Ten przechylił się przez biurko i popatrzył na monitor.
– Jeszcze niegotowe – powiedział Essex.
– Co za dupek wymyślił tę daleką łączność! – syknął wściekły Raszyn. – Tylko się człowiek denerwuje za każdym razem…
– Rosjanin wymyślił – przypomniał Borowski. – Zapomniałem nazwiska. Coś jak Ajwenoff. Albo Aiwen…
– Coś jak Eisenstein – wycedził Raszyn. – Albo typu Borowski. Czego tam stoisz, tylko ludzi straszysz? Chodź tutaj!
– Stąd lepiej widzę – powiedział ZDO „Skoczka”. – I pilnuję, żeby w zamieszaniu ktoś nie podpieprzył nam bimbru.
Sala eksplodowała głośnym śmiechem. Admirałowi też kąciki ust uniosły się w górę. Borowski utrafił idealnie.
Nikt nie umiał lepiej od niego podsuwać idiotycznych odzywek w przesadnie patetycznych chwilach. Teraz też kilkoma słowami zlikwidował narastające w sali napięcie.
– Grupa, cisza! Uwaga! – polecił Raszyn. – Łącznościowcy jeszcze nie mają wideo. Otrzymaliśmy doniesienie od commandera Feina. Trzymajcie się krzeseł, panowie oficerowie. Fein trafił na Obcych. A ci go zaatakowali.
Dowódcy jak porażeni gromem wytrzeszczyli oczy na admirała. Przez kilka chwil w sali panował bezruch i martwa cisza. Potem ze swojego miejsca odezwał się znowu Pedro. Tym razem wstawał wolno.
– Panie admirale, sir – zaczął ze smutkiem – proszę mi wybaczyć moją kretyńską eksplozję emocji. Zachowałem się niegodnie. Bardzo pana przepraszam.
– Dziękuję, commanderze – powiedział Raszyn. – Nie ma problemu. Nie obraziłem się. Mam nadzieję, że rozumiecie, dlaczego trzymałem was w niewiedzy?
– Tak, sir. Teraz tak. Chciał pan sprawdzić…
– Oczywiście. Proszę o wybaczenie za ten mały eksperyment. Wszyscy, moi przyjaciele, jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy mamy taki, a nie inny system nerwowy. Ilu astronautów straciliśmy w ciągu tej doby, Phil?
– Dziesięciu – westchnął Essex.
– Rozumiecie – ciągnął admirał – musiałem być pewien, że Grupa F przechorowała ten stres i nadal jest gotowa do walki jak jeden organizm. Otrzymałem odpowiedzi na swoje pytania i jestem dumny ze swoich oficerów. Proszę siadać, Pedro. Dziękuję. Tak więc, panowie, gdy tylko zobaczymy, co tam znalazł Fein, odeślę meldunek do boi policyjnej eskadry. Czy teraz też uważacie, że Rabinowicz mnie aresztuje?
– Gdzież tam, przecież nie jest chory! – mruknął dowódca „von Reya”.
– Ale reaktor i tak naprawisz – rzucił do niego Borowski.
– Teraz tak – zgodził się commander.
– Są pytania? – Raszyn chrząknął. – Nie? Dobrze. Panowie, otrzymacie raport Feina na swoje terminale natychmiast po zakończeniu dekodowania. Zamierzam z okazji tej niespodzianki za jakieś dwie godziny wystąpić na grupowym interkomie z apelem do stanu osobowego. Teraz zaś proszę mi wybaczyć, czas… Essex!
– Panowie oficerowie!
– Spocznij! Dziękuję wszystkim! Życzę równego ciągu, przyjaciele. I do spotkania.
– Na cześć admirała Raszyna, hura! – ktoś wrzasnął. Dowódca wyraźnie zmieszany niemal biegiem opuścił salę żegnany trzykrotnym rykiem. Regulamin floty nie przewidywał takiej demonstracji uczuć, zresztą wcześniej w Grupie F takie rzeczy się nie zdarzały.
– Moser! – krzyknął Borowski, kiedy echo wsiąkło w ściany. – Gdzie jesteś? Bierz kanister i spadamy!
– Nie rozumiem tylko jednego – rzucił w przestrzeń commander destroyera „Rocannon-2”. – Po co mamy poddać „Gordona”?
– Dupa wołowa – zjadliwie skwitował Pedro. – Bez „Gordona” nie jesteśmy dla Ziemi tak niebezpieczni. Ustali się równowaga sił.
– W dupie mam taką równowagę!
– Póki mamy Raszyna, i tak przewaga jest po naszej stronie – zauważył dowódca „von Reya”. – Moser, świnio! Gdzie z tym lecisz?! No chluśnij przynajmniej jedną szklaneczkę!…
Kiedy interkom Wernera, pisnąwszy cicho, przełączył się na odbiór, ten już trzecią godzinę pełzał po rozładowanym rdzeniu, testując działanie systemu kierowania ogniem. Sam nie za bardzo wiedział, po co to robi, ale praca go uspokajała, zwłaszcza że miał już dość rozmyślań i rozważań. A powrót do strefy roboczej, gdzie mieszkali drodzy mu ludzie, których zamierzał zmusić do haniebnego poddania okrętu, był ponad jego siły. Może czułby się lepiej, gdyby już podjął ostateczną decyzję, ale ciągle nie potrafił. Dlatego z ciężkim sercem i z kruszonymi bólem skroniami mechanicznie badał wnętrzności głównej lufy, łażąc niczym mucha w plątaninie kabli. Andrew już znacznie przekroczył normę przebywania w nieważkości, ale to go nie martwiło, wręcz przeciwnie. Zbawczy powód, by nałykać się prochów i zwalić w ciężki, pozbawiony majaków sen.