– Możemy wziąć – uznał. – W najgorszym wypadku będą części zapasowe. Możemy go też później opylić Rabinowiczowi. O ile nie powystrzela nas przedtem.
– Robert to swój chłop – pokręcił głową Borowski. – Dogadamy się z nim. A co do tego opylenia, jak proponujesz, to też się zastanawiałem. Ale rozumiesz, najpierw trzeba by podpieprzyć procesor marszowy „Gordona”.
– Niedobrze – powiedział Andrew.
– Właśnie – przytaknął ZDO. – Dobra, zobaczymy, co tam jeszcze mają nieprzykręcone do podłogi. Przy okazji, astronauto, wyglądasz trochę do dupy…
– Przesadziłem z nieważkością. A co z tym tlenem? Też będziecie na coś wymieniać? Kto potrzebuje?
– Nasz tlen każdemu się przyda – uśmiechnął się Borowski. – Firmowy. Ciekły. Bardzo ciekły. No, to narazicho! – I pobiegł do śluzy.
Technik tępo pokiwał głową i przytrzymując ją rękoma, żeby nie kręciła się tak mocno, zniknął w trzewiach strefy roboczej.
Drzwi sekcji medycznej otworzyły się dokładnie na tyle, żeby mógł wyjrzeć przez nie potężny kinol doktora Epsteina.
– Czego? – zapytał lekarz niezbyt przyjaźnie. – Na co się pan tym razem uskarża, poruczniku?
– Na sytuację w strefie roboczej – odrzekł Werner. – Nie wiem dlaczego, ale ja tam latam.
– Długo? – Epstein nie zareagował na żart.
– Dziś około trzech godzin.
– No to głupi jesteś. Czekaj, zaraz! – I zamknął swoją kabinę.
Andrew czekał chwilę oparty o ścianę.
Drzwi się otworzyły, znowu tylko na kilka centymetrów. W szczelinie technik zobaczył lufę pneumoiniektora.
– Dawaj tu szyję – polecił doktor.
– Może lepiej w ramię? – spytał Werner niespokojnie.
– A może w dupsko? – odpowiedział mu pytaniem na pytanie Epstein.
– Dlaczego wy, lekarze, jesteście tacy złośliwi… – wymamrotał Andrew, wykrzywiając kark i przysuwając go do szczeliny, żeby doktorowi łatwiej było strzelać.
– Bo wy, astronauci, jesteście tacy durni. Walę!
– Och! – Technik odskoczył, chwytając się za szyję. – Dziękuję, doc! Przepraszam za kłopot.
– Na zdrowie. Idź spać. Kto ty jesteś? Porucznik Werner?
– To ja, doc.
– Dobra, wpiszę do dziennika. Osiem godzin odpoczynku. To rozkaz. Koniec. Wolny.
– Do widzenia. – Andrew pożegnał się z zamkniętymi drzwiami i pocierając szyję, pokuśtykał do siebie.
Epstein zablokował wejście do swojej sekcji, poczłapał boso do biurka i wziął do ręki plastykowy kubek z przeźroczystą cieczą. Wypuścił powietrze z płuc, łyknął, chrząknął radośnie, po czym odwrócił się do sarkofagu laboratorium ekspresowego. Pod szkłem leżało nagie ciało, metalowe macki sprawnie oddzielały mięso od kości.
– Lindo, słoneczko – poprosił lekarz. – Zapisz proszę w dzienniku: Porucznikowi Wernerowi wykonano kompleksową iniekcję przeciwko „syndromowi lotnika”. Zalecono ośmiogodzinny wypoczynek. Zalecono surowo.
Wygodnie zwinięta w kłębek na siedzisku fotela Linda przysunęła do siebie kontaktowy pulpit i wykonała wpis.
– Nie będzie wypoczywał ośmiu godzin – powiedziała wyraźnie pijanym głosem. – Wywalą go na „Gordona” razem z wachtą Kendall.
– No to tam dośpi – obojętnie rzucił doktor. Laboratorium cicho brzęknęło, na monitorze pojawiły się słupki liczb. Epstein z uwagą patrzył na nie przez chwilę. Potem prychnął i przez ramię spojrzał na Lindę.
– No to jak, siostrzyczko, w górę szkło – powiedział. – Wypijemy za wieczny odpoczynek Issiaha Meyera, człowieka bardzo przypominającego człowieka.
– A co, jak prawdziwy? – zapytała Stanfield. – W takim razie pijmy.
Stuknęli się szklaneczkami i wypili po łyku.
– Uff! – sapnęła Linda. – W pytę. Słuchaj, a co robimy dalej?
– Dalej? Badania genetyczne. To wszystko, co możemy tu i teraz zrobić. Ja sądzę, że Meyer to naprawdę klon. Dobry, ale klon. Ech, żeby tak wiedzieć, co miał za życia w głowie! Tam była odpowiedź.
– A może to jednak prawdziwy Meyer – powiedziała w zadumie Stanfield.
– A na „Skywalkerze” w takim razie kto zginął? Myślisz, że Werner kłamał co do jego resztek? A jego nieśmiertelnik skąd się tam wziął? I w ogóle po co by mu to było?
– Oglądałeś sprawozdanie komisji?
– Nie.
– Właśnie! Nikt go nie widział. Rozumiesz… – Linda znacząco zawiesiła głos. – Andy Werner to facet na medal. Tylko jakoś mu nie wierzę. Kryje jakiś sekret, i to poważny, powiem ci. Bardzo po-waż-ny. Poza tym Rosjanin…
– Nasz dowódca też jest Rosjaninem – przypomniał Epstein.
– Raszyn to zupełnie inny Ruski – machnęła ręką Linda. – Zresztą nic w sumie nie wiem… To co robimy, doc?
– Chodź tu, będziesz asystować.
– A to, że jestem goła, to nic? – zapytała, wstając i przeciągając się.
– Wcale nic. Zwłaszcza z przodu.
– Aztyłu?
– Z tyłu też ładnie. Linda! Odczep się! Nie teraz…
– Głupi, przecież za dziesięć godzin będziemy się ubierać… Pełny ciąg. Może to nasza ostatnia okazja. Jesteś pewien, że nie będzie walki? Jak nie z Rabinowiczem, to z Obcymi…
Lekarz pokładowy przymknął oczy i zamruczał rozkosznie, czując, jak czułe dłonie ściągają z niego kombinezon.
– Rabinowicz nie jest oczywiście Ruskim – powiedział – ale nie jest też durniem. A Obcy też nie wiadomo, czego chcą. Natomiast ja wiem, czego chcę.
– To widać – zagruchała Stanfield, z zachwytem patrząc w dół.
Grupa F rozsypała się we wszystkie strony i zniknęła w pustce. Na poprzednim kursie pozostały tylko dwa okręty. Od jednego z nich, malutkiego, oderwał się kuter i zmierzał ku drugiemu, ogromnemu. Otwarte wrota śluzowe połknęły stateczek niczym muchę.
Wielki Wielofunkcyjny Okręt „John Gordon” został rozszabrowany. Pracowicie i z zaangażowaniem oderwano wszystko, co można było rąbnąć bez uszczerbku dla możliwości marszowych jednostki. Zniknęły nawet awaryjne skafandry z głównej śluzy. Wewnątrz poszycie zostało poszarpane na strzępy, a z sufitu zwisały końcówki kabli. Zaspany Andrew najpierw tylko melancholijnie cmokał, natrafiając na kolejny przypadek grabieży, ale potem potknął się o czyjś porzucony na środku korytarza but, omal nie rozwalił sobie nosa i wtedy się obudził.
– Nie padamy – polecił Borowski, chwytając Wernera za pas i pomagając mu wstać. – Jesteś nam potrzebny żywy. Wyśpisz się, jak będziemy w ciągu. Candy! Trzymaj swojego pupila.
Ive mocno chwyciła Andrew pod rękę. Werner popatrzył na nią z czułością i ukradkiem pocałował w czubek głowy. Zarumieniona dziewczyna lekko trąciła go łokciem w bok. Z tyłu ktoś zachichotał z aprobatą.
Po szerokim korytarzu megadestroyera mogły maszerować trzy osoby i nie było ciasno. Dziesięciu ludzi wachty Kendall, pięciu techników i trzech strzelców prowadzonych przez Foxa i Borowskiego, wolno zbliżało się do stanowiska dowodzenia. Zostało im do przejścia jakieś trzysta metrów.
– Ktoś jeszcze śpi? – zapytał Borowski, odwracając się. – To „Gordon”. Tu nie wolno kimać w marszu, bo się pogubicie. Wszyscy pobrali schemat okrętu?
– Pobrali – odpowiedział kanonier, pełniący czasowo obowiązki zastępcy. – Najważniejsze, żeby ścianki działowe były na miejscach. Ale sądząc po rozmiarach grabieży… Jak myślisz, Andy? – zawołał do Wernera. – Mamy reaktory?
Andrew uśmiechnął się i przywołał swoich ludzi.
– Moim zdaniem, zaraz będzie rozwidlenie – powiedział. – Ettore, ty wal w lewo, do reaktora, i zerknij, czy tam wszystko w porządku. Fred, ty sprawdź sterowanie ogniem. To trzy poziomy niżej. Tam można odkręcić sporo rzeczy, więc proszę cię, przyjrzyj się uważnie, dobra? Pozostali do lufy centralnej, identyczne zadanie. Jak się rozejrzycie, natychmiast meldujcie.