Выбрать главу

Najpierw kochali się w wodzie, co było dla nich nowym i nader interesującym przeżyciem. Tylko cały czas musieli się czegoś trzymać, co kosztowało wiele wysiłku. Wyszli więc na brzeg. I tu, na brzegu, na plastykowym materacu, który cudem umknął uwadze Borowskiego, miało miejsce coś magicznego, coś, w co Ive wcześniej by nie uwierzyła. Andrew wzniósł ją na takie wyżyny rozkoszy, że krzyczała z całych sił, a w końcu na kilka sekund straciła przytomność.

– Co ty ze mną wyprawiasz? – wyszeptała, z trudem wracając do siebie.

– Kocham cię – odpowiedział poważnie Andrew.

– Kochany… – Przejechała palcem po jego poharatanej piersi, potem chwyciła rękę i delikatnie ucałowała kolejną długą, białą szramę.

– Czy to z tego desantowca? Tego „Dekarda”? – zapytała.

Werner skinął głową.

– Obiecałeś mi opowiedzieć – przypomniała. – Nie zapomnij.

– Wszystko? – zapytał. – Jak było naprawdę?

– Nie możesz pewnie? Zabronili ci? – domyśliła się Candy.

– Zabronili – przytaknął. – Ale tobie opowiem. Ty powinnaś wiedzieć. Rozumiesz, kochanie… Jeśli można w stosunku do ciebie użyć tego słowa, jesteś rycerzem. Uczciwym żołnierzem. Jesteś admirałem Raszynem z jego młodości, tylko ty jesteś dziewczynką, a on chłopcem.

– Pewnie tak – zgodziła się Ive. – Raszyn jest dla mnie jak rodzina. Czasem wydaje mi się, że mój ojciec był taki sam.

– Wy naprawdę zachowujecie się podobnie. Ja to widzę, bo stoję z boku, zwłaszcza że znam starego od wielu lat i też ciebie mam jak na dłoni. On też cię kocha za to, że… za to, że… Jak to powiedzieć… Rozumiesz, w jego życiu zawsze było miejsce na niezwykłe czyny. To jego naturalna reakcja na zagrożenie: nie uciekać, nie kryć się za plecami innych, a po prostu dokonać tego, co inni nazwą później bohaterstwem. Nawet jeśli się nie chce, jeśli trzeba przekroczyć własne granice. Mnie też tego uczył, ale mu się nie udało. Ja nie jestem rycerzem. Ja, jeśli mam dokonać czegoś niezwykłego, muszę mieć poważny powód.

– Czynnik do czynu! – rzuciła Ive. – Nie brzmi dobrze. Raczej kpina, a nie metafora.

– Właśnie do tego zdążam. Są tacy ludzie, którzy w niebezpiecznej sytuacji walczą przede wszystkim o własne życie. Mogą uratować statek, ale tylko przy okazji ratowania siebie. Tacy ludzie to większość. Ale są też i tacy, którzy najpierw ratują innych, jakby spełniali jakiś obowiązek, rozumiesz mnie, prawda? Tacy nie potrzebują powodów, oni takie poważne decyzje podejmują na innym poziomie. Z nakazu serca, jak się o tym mówi. Tacy jesteście ty i Raszyn. A ja należę do tej większości.

– No to co?

– Nie mam pojęcia – przyznał Werner. – Ja tylko tak głośno myślę.

– Coś spaprałeś? Tam, na „Dekardzie”? – ostrożnie zapytała Candy.

– Nie wiem. Może ty mi to powiesz.

– Chodźmy do kajuty – zaproponowała Ive. – Położymy się, przytulimy, będę się na ciebie patrzyła, a ty mi będziesz opowiadał.

– A mogę też się w ciebie wpatrywać? – zapytał Andrew i po raz pierwszy, odkąd zaczął filozofować, jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– Oczywiście! – odparła wesoło Candy.

* * *

Jak wszystkie desantowce, „Rick Dekard” był cylindryczną barką z własnym napędem. Kilometrowa rura gęsto oklejona z zewnątrz lądownikami. Połowę wewnętrznej przestrzeni zajmowały sale treningowe i koszary na półtora tysiąca ludzi, drugą połowę wypełniała część napędowa i pomieszczenia służbowe załogi. Desantowiec nie był uzbrojony, miał za zadanie tylko przemieszczać się w ogonie atakującej eskadry, a po przygotowaniu artyleryjskim – wyrzucić na powierzchnię planety ciężko uzbrojoną piechotę.

Mięso armatnie, w roli którego występował rozmieszczony na „Dekardzie” wzmocniony pułk desantowo-szturmowy, mało przypominało legendarny ziemski specnaz z czasów Kotłowaniny. Pododdziały dywersyjne, w których każdy żołnierz wart był plutonu piechoty, odeszły w niepamięć z powodu braku zapotrzebowania. Pozostała tylko nazwa – desant. Oraz przerażające insygnia, dumne hasła i różnokolorowe berety. Tyle że ludzie w tych beretach byli już inni. Ziemia nie mogła sobie pozwolić na marnowanie podczas wojny cennego materiału. Do desantu kierowane były odrzuty produkcyjne. Ludzkie odpadki.

Werner dość często bywał w koszarach, sprawdzając działanie systemów podtrzymywania życia. Najpierw łaził tam z brygadą, potem zaczął chodzić sam. Tak – sądził – jest pewniej. Wolał dawać do potrzymania swoje testery któremuś z żołnierzy, na co ci zgadzali się niemal z dziecinną dumą. To było zdrowsze niż zasłanianie własnym ciałem techników, którym desantowcy ciągle mieli ochotę wpieprzyć. Profesjonalni astronauci na każdym kroku okazywali im swoją pogardę. A Werner, choć też astronauta – nigdy. Dobrze rozumiał, co to znaczy być wyrzutkiem, dlatego nikt w koszarach go nie napastował i żołnierze uważali Andrew niemal za kumpla. Miał nawet przyjaciółkę w plutonie łączności – ładną, tępą jak komp, psychopatyczną i biseksualną. To był spory sukces – zazwyczaj panienki z desantu prędzej dałyby astronaucie kopa niż dupy.

Załoga natomiast patrzyła na Wernera zezem, spluwała za jego plecami i uważała, że skoro to Ruski, człowiek bez rodziny i plemienia, to nie ma też pojęcia o kontaktach międzyludzkich. Andrew nie odzywał się i wykonywał, co do niego należało. Cała ta sytuacja na „Dekardzie” drażniła go, wcześniej nie latał na jednostkach, gdzie ludzie dzielili się na naszych i nie naszych. Permanentny konflikt między załogą a jego żywym ładunkiem, stale tlący się i gotowy wybuchnąć, zdaniem Wernera był czymś dzikim. Niestety, neurastenik Fush nie tylko podtrzymywał ten stan zapalny, ale jeszcze go nakręcał, drąc stale koty z dowództwem desantu.

Andrew z przyjemnością spieprzyłby z tej kloaki, ale wtedy miałby wstawione w papierach ograniczona zdolność z powodu nieodpowiedniej psychiki. Stare urazy, jeszcze z „von Reya” i nurkowania w Jowiszu, dawały o sobie znać. Więc Werner łykał transwitalizatory, niecierpliwie czekając na następną komisję medyczną. W konfliktach między załogą a piechotą starał się nie brać udziału. Lecz gdyby przyszło co do czego, wolałby znaleźć się po stronie tych, co zostali lepiej wyszkoleni w walce wręcz.

Szczególnie, że żal mu było desantowców.

W ich szeregi przyjmowano osobników intelektualnie opóźnionych i bezpłodnych. Niejeden żołnierz spełniał nawet oba te warunki. Cały system werbowania polegał na przekonywaniu ludzi, że po dziesięciu latach (o ile się je przeżyje, rzecz jasna) zarobią na skomplikowaną i drogą operację albo przeszczep komórek. Niektórym piechociarzom rzeczywiście udawało się, przeszedłszy ogień i wodę, doczekać emerytury i mieć nawet dzieci. Ale dla większości z nich już samo życie wojskowego było niezłą premią. Nie każdy mógł wyrwać się z hydroponicznej farmy albo z odlewni metalu – tu potrzebna była dobra kondycja fizyczna, wytrzymałość i głupkowata odwaga. Desantowcy czuli więc dumę i szczerze kochali swój los. Jeśli człowiek od czternastego roku życia zapieprzał na plantacji chlorelli, a po przyjściu do domu musiał sam myśleć o tym, co można zeżreć i skąd wziąć na to pieniądze, to odmierzony i opisany armijny tryb życia koszarowego może przypominać raj. Fakt, troska dowództwa o żołnierzy przejawiała się w nieco szorstki sposób, ale byli zawsze syci, czyści, schludni i wyspani. Krótko mówiąc – los się do ciebie, człeku, uśmiechnął. Tym bardziej że poza wszystkim desantowcy byli szkoleni – niektórzy z wysiłkiem odkrywali tajemnice alfabetu, a inni nawet mieli zajęcia na uniwersyteckim poziomie. Nie było jednak wśród nich elit albo inaczej – rosły one naturalnie w gronie żołnierzy. Każdy oficer zaczynał od sierżanta, co było świetnym bodźcem dla nieokrzesanych proletariuszy. Ich generałowie wyłazili z tego samego szamba i mogli służyć za żywy przykład sukcesu.