Выбрать главу

Na „Dekardzie” piechota od świtu zajmowała się musztrą bojową, po obiedzie siadała w ławkach, wieczorem szalała na dyskotekach i w salach sportowych, a w nocy dymała się w parach lub grupach w specjalnie do tego celu przeznaczonych pomieszczeniach. Czasem w koszarach wybuchały bójki, ale ofiar zazwyczaj nie było – zabójcę czekała egzekucja na miejscu. Poważne konflikty rozwiązywały sądy koleżeńskie, przestępcom groził trybunał, złodziej albo gwałciciel mógł wylądować na katordze. Desantowcy byli dowodzeni żelazną ręką.

Kapitan okrętu, pełniący w tym przypadku funkcję przewoźnika, nigdy się nie wtrącał do spraw wewnętrznych, choć jednocześnie to on kontrolował żołnierzy. Klucze do arsenału miał bowiem w kieszeni nie dyżurny oficer piechoty, a dowódca wachty. No i słusznie, bo jeden przypadkowy strzał ze szturmowego karabinu laserowego mógł narobić tyle szkód na pokładzie, że zajęcia z użyciem tej broni były całkowicie zakazane w przestrzeni. Oczywiście ani impulsowy westinghouse, ani nawet mauser nie przebiłyby poszycia zewnętrznego, ale mogły śmiało dokonać poważnych zniszczeń w komunikacji wewnętrznej. Tak więc piechota ćwiczyła z replikami, a astronauci pilnowali jej arsenału, co było jeszcze jednym powodem do okazywania desantowi pogardy.

Przed rozpoczęciem drugiej kampanii marsjańskiej Werner miał już półroczny staż służby na „Dekardzie”. Okręt wykonał w tym czasie trzy ćwiczebne zrzuty, jeden trening marszowy i wszystko szło jak po maśle. Dwa światy – desantowcy i astronauci – wypracowały w końcu zbrojny i pełen napięcia rozejm. Jeśli nie liczyć kilku rozkwaszonych w tygodniu nosów, to na pokładzie panował spokój i ład. Przyjaciółka Andrew mówiła mu, że jest cudowny, w koszarach zawsze czekała na niego szklana. Wojny nie planowano, piechota pompowała muskuły i podnosiła poziom intelektualny. Pułkownik desantu i commander Fush pryncypialnie komunikowali się wyłącznie za pośrednictwem adiutantów. Głupiejący z nudów nawigatorzy uczyli procesor marszowy kląć po szewsku.

W takim stanie ducha „Dekard” kończył ćwiczebny rajd, wlokąc się w ariergardzie eskadry Baskina, kiedy doszło do nieszczęścia. Pod nimi był Mars.

Kłopoty dopadły Wernera w chwili zadumy, kiedy siedział tępo wpatrzony w drzwi kibla. Nagle odezwał się alarm. Andrew zaklął, spuścił wodę, uszczelnił muszlę i trzymając spodnie w ręku, pognał włożyć speckostium. Alarm nie ustawał. To nie są ćwiczenia – pomyślał zdziwiony technik i zaklął raz jeszcze, mocniej. Nie chciał wojny. Miał dość przelewu krwi i był – jak zaczął podejrzewać – zmęczony kosmosem.

Na jego spotkanie gnał facet z rozbitym pyskiem i szalonym spojrzeniem – ZDO. Andrew zdziwił się jeszcze bardziej, zastępca miał być przecież na wachcie. Zdecydowawszy się powstrzymać od pośpiesznych wniosków, Werner skoczył do windy, po trzech sekundach wypadł z niej na pokładzie technicznym i natychmiast załapał czymś ciężkim w czubek głowy.

Ocknął się w pozycji leżącej, na czymś twardym i z mgłą przed oczami, a także z krwią na ustach. Ktoś cisnął mu między oczy mokrą serwetkę. Andrew odruchowo przetarł twarz, spróbował podnieść głowę z podłogi – bo to była podłoga – i zawył z bólu.

– Nie miotaj się, poruczniku – ktoś mu poradził. – Leż, odpoczywaj.

– Co jest? – zapytał Werner. Język mu się plątał i zawodził go aparat głosowy. – Zostaliśmy trafieni?

– Coś jakby. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie.

Andrew pomyślał, że skoro żyje, to ktoś się o niego zatroszczy. Zamknął oczy. Zwłaszcza że i tak nic właściwie nie widział.

Rana na głowie została oczyszczona i opatrzona, zalana klejem. Poczuł, że robią mu jakąś iniekcję, po której od razu zaczął ziewać i zapadł w sen. Obudziwszy się, ze zdziwieniem skonstatował, że siedzi przypięty do fotela, a na skroniach ma jakieś nieznane mu czujniki. Przed fotelem znajdowało się biurko, zza którego patrzył na niego kapitan piechoty i pułkowy lekarz naczelny. Obu Andrew znał z widzenia, ale teraz ich widok nie wróżył nic dobrego. Doktor posępnie wodził oczami po wystającym z blatu monitorze, a kapitan szklanym wzrokiem wpijał się Wernerowi w nasadę nosa.

– Imię, nazwisko, kwalifikacje, stanowisko – powiedział bezbarwnym tonem.

– Andrew Werner, porucznik floty, master-technik, starszy technik WOB „Dekard” – tępo wyrecytował Andy. Z ukosa zerknął na opis panelu klimatyzacji. Sądząc po kodzie, znajdowali się gdzieś w głębi pokładu służbowego. Werner domyślił się, że to musi być posterunek kontroli służby kwatermistrzowskiej. Dotychczas był tu tylko raz, kiedy przyjmowano go do załogi.

– Jesteście marsjańskim szpiegiem? – zapytał kapitan.

– Co?! – zdziwił się Andrew.

– Czy realizujecie na okręcie działalność wywrotową? – ciągnął niezrażony oficer, nie przejmując się zdziwieniem przesłuchiwanego.

– Kapitanie, czy pan nie jest przypadkiem jebnięty?

W odpowiedzi ktoś z tyłu jebnął go w obolałą głowę. Andrew wrzasnął z bólu.

– Czy otrzymałeś rozkaz sabotowania wyrzutu desantu na Marsa?

– Nie jestem niczemu winien! – oświadczył Werner.

Znowu ktoś go uderzył, zabolało jeszcze bardziej. Andrew z przyjemnością splunąłby przynajmniej na oprawcę, ale nie mógł poruszyć przypiętą pasami głową.

– Odpowiadać na zadawane pytania – powiedział kapitan. – Czy jesteście marsjańskim szpiegiem?

– Nie – westchnął Werner. Jeszcze nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale już targały nim niedobre przeczucia.

– Znajdujecie się w związku seksualnym z młodszym sierżantem Jordan?

– A co to ma…

– Odpowiadać!

– No… Tak…

– Jordan namawiała was do zdrady z pożytkiem dla Marsa?

Andrew uniósł wzrok do sufitu. Przed oczami stanęła mu Janet Jordan. Chciałabym mieć z tobą dziecko, Andy. Za jakieś pięć lat, o ile mnie trochę podreperują i jeśli będę jeszcze żyła… Zrobisz mi? – zapytała kiedyś. Andrew skłamał wówczas, że tak. Nie kochał Janet i nie chciał, by jego dzieci pętały się nie wiadomo gdzie i rosły w towarzystwie jakichś niedorozwojów. Ale nie chciał też urazić dziewczyny, która przecież nie zrobiła mu nic złego, wręcz przeciwnie. Miała w sobie jakąś zaskakującą czystość duszy, może dlatego, że w koszarach spała tylko z dziewczynami i nie dawała Andy emu powodów do zazdrości większego kalibru.

– Czego ode mnie chcecie? – jęknął Werner. – Jestem lojalnym obywatelem. Jestem wierny przysiędze. Co się dzieje?!

– Czekamy na odpowiedzi, poruczniku. Jordan namawiała pana do zdrady. Tak czy nie?

– Nie, nie namawiała. Czy ja jestem aresztowany? Proszę o przedstawienie zarzutów!

– Ktoś z desantowców nakłaniał pana do zdrady?

– Nie!

– Wiedzieliście o tajnym składzie broni?

– O jakim znowu, wasza mać, składzie broni?

Tym razem odpowiedź zabolała strasznie.

– Nie-e-e! – wrzeszczał Andrew. – Przestańcie, sukinsyny! Nic nie wiem! Zabierzcie ode mnie tego swojego kata! Po cholerę wam poligraf? Żeby was…

– Ten jest w porządku – powiedział milczący do tej chwili lekarz. – Nasz.

– Rozwiązać! – polecił kapitan. – Co to jest poligraf, poruczniku?

– Wykrywacz kłamstw – powiedział Werner, stopniowo się uspokajając.

– Aaa… Jasne. Chciał pan wiedzieć, co się dzieje. Mamy kłopoty, poruczniku. Przepraszam za przesłuchanie, ale nie było innego wyjścia.