Выбрать главу

Andrew nagle zrozumiał, że nienawidzi tych ludzi. Więcej – że zawsze ich nienawidził. Po prostu wcześniej sądził, że to duże dzieci, ofermy i niedojdy zasługujące na litość nie mniej niż on sam, taki nieprzystosowany i samotny. Ale teraz desantowcy pokazali zęby i już nie było za co ich żałować.

– Czego ode mnie chcecie? – zapytał.

– Zrób coś, żeby nas od razu nie zabili – powiedział Weil.

– Znaczy co? – zdziwił się Andrew.

– No, na przykład niech to gówno doleci do domu.

– Do domu?

– Przestań szydzić! – nagle eksplodował sierżant.

– Te, spokojniej! – pohamował go Bunny. – Przecież on jest ranny. Nie rozumie.

Weil przykucnął przed Wernerem i ufnie spojrzał mu w oczy.

– Poruczniku – westchnął – dynamiczna neuralgia to poważna choroba. Ja ją mam od trzech lat. Właśnie z powodu takiego fizycznego urazu. Tak więc z góry mi wybacz. Ja się nie zawsze kontroluję. Ale rozumiem, że jesteś nam bardzo potrzebny. Siedzimy po uszy w gównie, a każdy popapraniec może cię rozwalić tylko dlatego, że jesteś astronautą. Za to, że nas wyruchaliście. Tak więc zrób coś, proszę. Zostaniesz przy życiu.

– Och, za ostro sobie poczynasz, sierżancie – zauważył Bunny.

– Spadaj! – rzucił Weil. Kapral zasępił się, ale zmilczał. Wyglądało, że nie bardzo mu się podoba łażenie za jakimś podoficerem w charakterze przydupasa, ale w każdym stadzie dowodzi najokrutniejszy osobnik. A z Weila aż tryskała zwierzęca nienawiść.

– Rozumiesz mnie? – dopytywał się teraz Andy ego, udając, że umie mówić ludzkim głosem. – Ta balia leci. Chyba na Marsa. Skieruj ją do domu. Musimy połączyć się ze sztabem naszej brygady i wszystko zameldować. Nie dowództwu floty, a piechoty. Baskin nas po prostu rozstrzela i po wszystkim. Tylko nasi mogą to roztrząsnąć uczciwie. Bo my nie jesteśmy tu winni, rozumiesz?

– A co ci przeszkadza wysłać stąd sygnał na Ziemię? – zapytał Andrew. – Twój wspaniały sztab wyśle wiadomość do Baskina i powie mu, żeby się nie napalał.

– Stacja dalekiej łączności spłonęła – powiedział ponuro Bunny. – Nie możemy się z nikim połączyć, chyba że z eskadrą.

Werner dał sierżantowi znak, by się odsunął. Przed nim, na środku ekranu, świecił czerwony Mars.

– Sam widzisz, dokąd lecimy – ponuro odezwał się Weil. – Przecież nie wylądujemy u czerwonodupków. Przyjmą nas z otwartymi rękami i wszystkich postawią pod murem.

– Kiedy został ogłoszony alarm bojowy? – przypomniał sobie coś Andrew.

– Jakieś pięć godzin temu…

Werner pochylił się nad pulpitem nawigatora. Zgodnie z odruchem doświadczonego technika uruchomił system diagnostyki. Potem wszedł do menu poczty elektronicznej.

– Skąd ta pewność, że alarm był ćwiczebny? – zapytał.

– Nie wiem, o co ci chodzi… – zdziwił się Weil.

– Chodzi mi o to, że walczymy. Eskadra obrabia jakiś schemat na powierzchni Marsa. Czas do desantu… trzy godziny.

– Mamo! – powiedział wolno i wyraźnie Bunny.

Sierżant chwycił się za głowę obiema rękami.

– Gratuluję, panowie – powiedział jeden ze sterczących z tyłu desantowców. – Jesteśmy trupami. Kto nie wierzy, niech czyta regulamin.

Wypowiedź była trafiona. Urządziwszy pogrom w czasie pokoju, żołnierze mieli jeszcze szansę wykręcić się katorgą albo przeniesieniem do karnego batalionu. Te same działania w warunkach wojennych rozpatrywane były jako bunt i świadoma dywersja przeciw zdolności bojowej. A buntownicy nie mieli prawa do korzystania ze starej reguły zmycia krwią przestępstwa. Niepewny żołnierz, zdolny do przejścia na stronę wroga, kosztował zbyt wiele, by można mu było dawać taką możliwość. Znacznie racjonalniej takiego zabić.

– No to się wpieprzyliśmy…

– Gorzej. Już po nas.

– Won mi stąd! – ryknął Weil. – Wszyscy! Natychmiast! Do koszar!

– Ty, wiesz co… Może nie tak ostro – rzucił ktoś.

Podoficer nieprzyjemnie zmienił się na twarzy i podniósł laser. Miał ciężki Mauser-500 zdolny jednym impulsem zrobić z człowieka przypalony befsztyk.

– Nie rozkazuj tu – nieoczekiwanie dla siebie powiedział Andrew. – Jesteś na Stanowisku Dowodzenia Okrętem, sierżancie.

Weil natychmiast wycelował wylot lasera w Wernera.

– Na Ziemię! – rozkazał ochryple.

– Po kiego wała? – zapytał ktoś z tyłu. – Przecież tam jest artyleria.

– Nie wszędzie. Są nieosłonięte strefy. Wyskoczymy nad Ameryką Południową.

– To może od razu nad biegunem południowym?

– Powiedziałem, nad Ameryką Południową. Tam jest roślinność, czyli będzie żarcie. Zadupie, więc i nie znajdą. Baby są, będziemy żyli jak ludzie. Na Ziemię, poruczniku!

– Dobrze kuma – ocenił inny desantowiec. – Słyszysz, latawiec, wal do domu!

– Hej, Bunny! – zawołał Andrew, próbując nie zwracać uwagi na wbijający mu się w brzuch wylot lasera. – A gdzie są nawigatorzy?

– Nie zrozumiałeś? – zdziwił się kapral. – Zostałeś tylko ty, poruczniku. Nikogo więcej z waszych nie ma. Naszych oficerów też nie ma. Był pułkownik, ale się zastrzelił. Słuchaj, może naprawdę skorzystamy z zadymy i skoczymy na Ziemię? Przecież ty niczym nie ryzykujesz. Zostałeś przez nas zmuszony.

Werner wolno rozejrzał się po żołnierzach. Oczy członków desantu płonęły nadzieją. Oni naprawdę nie mieli już wyjścia. Na Marsa wyraźnie nie chcieli – wpajana od dziecka niechęć do czerownodupków zrobiła swoje. A gdyby zdołali choćby w tej Ameryce Południowej zapaść się pod ziemię, to mogliby jeszcze trochę pożyć. Nie chcieli ponosić odpowiedzialności za to, co zrobili. Zresztą nikt nigdy ich nie uczył, że istnieje coś takiego jak odpowiedzialność, dobro czy zło. Znali tylko nagrodę i karę. Takie podejście nie spodobało się Andy’emu jeszcze bardziej. Mimo, a może dzięki wrodzonej samodzielności, zawsze rozliczał się z tego, co robił, nawet z najbardziej głupich rzeczy. Jak każdy astronauta, starał się wszystko przewidzieć trzy ruchy do przodu. A ci troglodyci sami się wpakowali w pułapkę.

Zapłacicie mi za Jenny – pomyślał Werner. – I za swoja tępotę, i za tchórzostwo. Dam ja wam Południową Amerykę!

– Tak szczerze – powiedział na głos – mi to zwisa, czy do Ziemi, czy na Alfę Centauri. Może was to rozśmieszy, chłopaki, ale ja nie potrafię kierować okrętem. Rzeczywiście roześmiali się niedowierzająco. Wszyscy poza Weilem.

– Zastrzelę – ostrzegł rzeczowo.

– Mówię poważnie – westchnął Andrew. – Ja potrafię przestawić napęd na przyspieszanie albo na hamowanie. Ale w nawigacji nie kumam ni cholery.

Sierżant odłożył laser i wyjął nóż.

– Nie potrafiłbym nawet ustawić „Dekarda” na orbicie Marsa – ciągnął Werner. – Oszczędziliście nie tego człowieka, co trzeba. Należało pilnować nawigatorów. A tak macie tylko jedną drogę. – Wskazał palcem glob na ekranie. – Tam.

– A mówili, że Ruscy… – mruknął ktoś z oburzeniem w głosie.

– On się mści za swoich.

– Co tam za swoich, przecież oni mu kobietę rozwalili…