Выбрать главу

– Gnój zwyczajny! Przestań, poruczniku, sobie robić jaja, potniemy cię na kawałki!

– Poczekajcie! – powstrzymał ich Bunny. – Mówisz poważnie?

– A jaki byłby sens, żeby was okłamywać? – szczerze zapytał Andrew, patrząc w ekran. Diagnostyka wykazywała, że napęd jest w porządku, ale linie komunikacyjne są poważnie uszkodzone. SDO, ośrodek nerwowy okrętu, został praktycznie odcięty od całej reszty. Widocznie ktoś nieostrożnym strzałem rozwalił gródź i przeciął kable. Teraz sterować „Dekardem” można było tylko z rezerwowego procesora na rufie. Ale w tym celu należało go odpalić. Z tym że polecenie autopilota, jakie zostało zapisane przez reaktor w buforze, mogło zaktywować ciąg dopiero za godzinę z hakiem. Okręt wychodził na cel.

– Masz po co kłamać – uznał Weil. – Jesteś astronautą, oficerem… Mógłbyś przynajmniej pilnować min na swoim kaprawym pysku. Chcesz nas wpakować pod ostrzał czerwonodupków? Żeby zrobili z nas kotlety? No nic, zaraz cię z tego wyleczę – mówiąc to, gwałtownym ruchem dźgnął nożem przedramię Wernera. Jakby wbijał gwóźdź.

Tkanina kombinezonu pękła z trzaskiem. Andrew zgiął się wpół z bólu i jęknął.

Sierżant wyszarpnął nóż i oblizał krew z ostrza. Oczy miał zamglone.

Technik, sycząc, zacisnął palcami płytką, ale długą ranę.

– Czujesz? – zapytał Weil. – Teraz ci wytnę oczko. No, chłopaki, trzymajcie go!

Werner został przyciśnięty do oparcia fotela. Sierżant wolno zbliżył ostrze do jego oka. Na ustach żołnierza błąkał się żądny krwi uśmieszek. Między działaniem i celem nie było żadnego związku. Tortura wcale nie musiała doprowadzić do pożądanego wyniku. Ale półszalony Weil wyraźnie rozkoszował się tym, co robił.

Naprawdę mnie zabije – przemknęło przez myśl Andrew.

– Wyluzuj – powiedział. – Popatrz na monitor. Umiesz czytać?

Sierżant potrząsnął głową, jakby budząc się z transu.

– No co? – rzucił, odwracając głowę.

– Widzisz napis utrata łącza? Kto strzelał w strefie odciążonej?

– A o co chodzi?

– Nie ma łączności między SDO i napędem. Idziemy na rufę. Muszę odpalić procesor rezerwowy.

– Czyli jednak polecimy? – zapytał Weil z kpiącym uśmieszkiem.

I nagle trzonkiem noża mocno uderzył Wernera w kość policzkową. Przed oczami technika któryś już raz tego dnia zapadł mrok.

– I poprawka – powiedział sierżant, uderzając ponownie. Tym razem to był bolesny siarczysty policzek. – To taka zaliczka. Na wszelki wypadek. No, idziemy, poruczniku.

Andrew został wyszarpnięty z fotela i postawiony na nogach. W głowie mu się kręciło, ale w sercu wrzała złość. Nie powinni go bić po twarzy. To definitywnie utwierdziło Wernera w jego planach.

Potrzebował tylko jednego otwartego luku technicznego po drodze.

Szli wolno korytarzem, starając się nie dotykać nadpalonego poszycia ścian. Desantowcy otoczyli Andy’ego ze wszystkich stron, ale nikt go nie trzymał. Tym sposobem demonstrowali swoją pogardę dla człowieka, którego dotychczas traktowali po ludzku, a ten zachował się jak jakiś zasrany astronauta. Nikt też nie zaproponował mu opatrunku na przedramię. Tylko kapral Bunny ciągle sapał Wernerowi nad uchem, jakby zamierzał coś powiedzieć. Jednakże nie wypluł z siebie ani słowa.

Idący na czele sierżant Weil półgłosem wydawał polecenia. Widocznie wśród tych ludzi ocalały resztki wojskowej dyscypliny. Oczywiście, wybiwszy oficerów, desant natychmiast stał się zwyczajną bandą, ale ta banda też chciała przeżyć.

Andrew, patrząc pod nogi, wypatrywał luków technicznych. Ale wszystkie pokrywy były, jak na złość, zamknięte i jeszcze zablokowane.

– Hej, ostrożnie – zawołał ktoś z przodu. – Mamy tu niewielką dziurkę.

– Dobra mi dziurka! Przecież było powiedziane, żeby bez granatów…

– To nie granat, tu były gaśnice.

– Wszystko jedno, chyba kiepsko strzelamy.

– No chyba. Tędy, pod ścianę. Po prawej! Desantowcy zaczęli pojedynczo omijać ziejący mrokiem otwór z nadtopionymi krawędziami.

– Ho-ho! Na wylot! Nieźle się można wpieprzyć – z szacunkiem powiedział idący przed Wernerem szeregowiec.

Andy chwycił się tych słów jak tonący brzytwy i będąc tuż przy otworze, zrobił krok w lewo.

Oddałby w tej chwili pół życia za speckostium – w nim można było skoczyć z wieży Eiffla.

– Stój!!! – ryknął Bunny.

Ale Werner, choćby nawet chciał, nie mógłby go już teraz posłuchać.

Przeleciał trzy metry z hakiem i gdyby nie elastyczna podłoga, na pewno coś by sobie złamał albo zwichnął. Uderzenie było tak mocne, że duszę poczuł dosłownie w piętach, niemal znowu stracił przytomność. Ale poderwał się na czworaka i nie marnując czasu na wstawanie, pogalopował przed siebie.

Z tyłu coś syknęło, huknęło, poleciały iskry i gorące bryzgi.

– Nie strzelać! – wrzasnął Weil. – Bunny, durniu, przestań! Za nim, idioto!

Na środku korytarza, absurdalnie i zaskakująco, zabawiała się para – oboje nadzy i podobnie jak Andrew na czworakach. Pancerze i broń walała się obok. Przeskoczył przez nich i od razu zobaczył upragniony luk.

– Ale numer! – powiedziała kobieta, odwracając głowę i mocniej się zapierając, żeby mniej nią trzęsło i lepiej było widać. – Oficerek! Żywy! I przystojniutki…

Mężczyzna nie zareagował wcale na Wernera. Coś innego zaprzątało mu umysł.

Andrew szarpnął pokrywę luku, usiadł i spuścił do środka nogi.

Z tyłu coś huknęło, tym razem bez syku, ale z przeraźliwymi przekleństwami. To kapral Bunny zaliczył twarde lądowanie.

– Leżeć, suki! – ryknął do kochanków. – Zastrzelę, mać wasza!…

Werner zwalił się w luk, odruchowo postawił stopy na poprzeczce windy linowej, jedną ręką chwycił poręcz nasadki sterującej, drugą pociągnął do siebie ciężką pokrywę, żeby zablokować ją od wewnątrz. Ranna kończyna zareagowała szaleńczym bólem. Andrew krzyknął, ale nie wypuścił poręczy. Brakowało jeszcze tylko, żeby stracił chwyt i zwalił się w głąb szybu.

– Nie strzelaj, kretynie! – słychać było z góry rozkazy Weila. – Łap go! Łap!

Pokrywa luku zatrzasnęła się, w szybie zapanowała gęsta cisza. Werner przekręcił blokady do oporu, wdusił klawisz na poręczy i winda pociągnęła go do góry.

Teraz on miał przewagę. Desantowcy nie znali, bo i nie musieli, schematu okrętu. Zanim go znajdą, zanim opanują… Andrew w ciągu jakichś dziesięciu sekund przeleciał przez wszystkie poziomy i wyskoczył na szorstką powierzchnię zewnętrznego poszycia strefy roboczej.

Znajdował się teraz jakby w środku olbrzymiej matrioszki – dokładnie między dwiema laleczkami. Ta, na której stał, poruszała się, ta, która była jego celem – nie. Grawitacja w sektorze przejściowym miała wartość jednej trzeciej ziemskiej. Poczuł, że jeszcze bardziej kręci mu się w głowie.

Przyciskając do brzucha nękającą bólem rękę i kulejąc ciężko, podbiegł do posterunku kontroli technicznej. Wyjął apteczkę, zaaplikował sobie anestetyk, przełknął kilka piguł tonizujących i pośpiesznie opatrzył przedramię. Szybko wpakował się w speckostium i przyczepił od frontu napierśnik narzędziowy. Działał świadomie, racjonalnie, szybko, ale jakby we mgle.

Nad głową przepłynął luk. Andrew pomyślał złośliwie, że wielcy i ciężko uzbrojeni desantowcy będą go straszliwie przeklinać, pełzając po takich katakumbach, i pogonił za uciekającą pokrywą. On po takich szczelinach codziennie pełzał jak karaluch… i w sumie go to bawiło. Raszyn powiedział kiedyś, że każdy technik codziennie rodzi się od nowa, wyłażąc z wąskich kanałów na światło dzienne. To pewnie oznaczało, że także wybór zawodu spowodowany był nieświadomym życzeniem powrotu do łona matki, ukrycia się tam na wieki.