Выбрать главу

Dawne czasy… Raszyn był wtedy kapitanem Uspienskim. Jeśli sądzić po ilości zakamarków, to nasze ciągi komunikacyjne raczej przypominają jelita! – odpowiedział mu wówczas Andrew. – Czyli technicy nie chcą się ukrywać, a latać. Jak nie da się inaczej, to przynajmniej z góry na dół. Ludzie dziko zarechotali. Sam się przyznałeś! – wrzasnął Fox, jeszcze wtedy młody i wcale niegruby strzelec. – Sam przyznałeś się, że technicy to gówno! – W takim razie nie stój na dole, kiedy lecę! – odparował Werner i wspiął się na sufit. Fox zaczął w udawanej panice biegać tu i tam po pomieszczeniu, a Raszyn patrzył z rozczuleniem na swoją załogę i mruczał pod nosem: Ech, dzieciaki… Jak dorosnę, sam sobie takich narobię. Po miesiącu strzelec pojechał na dół na trening, a po kolejnym na trawersie Jupitera „von Rey” głupio nadział się na marsjański battleship „Enterprise”.

Andrew wisiał teraz w strefie odciążonej i z zacietrzewieniem ciął przewody, a przed oczami widniały mu twarze przyjaciół. Najbardziej ze wszystkiego chciałby znaleźć się między nimi. Nie dlatego, że Raszyn gasił w zarodku każdy konflikt na pokładzie. Nie, chociaż Werner nie wątpił, że jego mentor zapędziłby desantowców z powrotem do koszar samym tylko spojrzeniem. Zresztą robił takie numery, będąc oficerem dyżurnym na ziemskich bazach. Wszyscy go szanowali, a jeszcze bardziej się go bali.

Nie, Andrew chciał być blisko Raszyna dlatego, że ten mógłby teraz położyć mu rękę na ramieniu i powiedzieć: Andriej, postępujesz słusznie.

Werner poskręcał jakoś kable i włączył komp posterunku technicznego. Sprawdził łącza, uruchomił pośpiesznie sklecony program, a sam oparł się o ścianę, szukając chwili odpoczynku. Postąpił w stosunku do desantowców sprawiedliwie, bez wysilania się na zemstę. Po prostu tak, jak mu nakazywało sumienie. Postanowił, że da im wybór. Ci ludzie postąpili źle i głupio, ale właściwie nie mogli inaczej. Taki był sens ich istnienia – zabijać w ataku złości, a potem udawać, że wszystko jest w porządku. Tak ich uczyła Matka Ziemia – zabijać albo umierać. To ona stworzyła im takie warunki życia, w których jeden incydent prowadził do szaleńczego wybuchu.

„Dekard” drgnął, przez kadłub przetoczyło się głuche echo. Reaktor wyrzucił do kompensatorów niezbędny zapas energii. Teraz okręt mógł tylko siłą bezwładności zbliżyć się do punktu wyrzutu, a potem zalec w orbitalnym dryfie. Niech desant sam rozstrzygnie, co mu bardziej pasuje – do Marsjan w gościnę czy przed sąd do wiceadmirała Baskina. Andrew nie mógł im nic innego zaproponować, w końcu naprawdę nie potrafił kierować tak wielkimi jednostkami. Ale pewne działania automaty łatwo wykonują bez udziału człowieka. Najważniejsze to katapultować reaktor, wtedy „Dekard” będzie sam się o siebie troszczył.

W przeciwnym wypadku, gdyby piechota została na okręcie, niewykluczone, że jednostka po wyrzucie desantu wbiłaby się w powierzchnię globu. Jak każdy okręt wojenny, „Dekard” nie miał w procesorze marszowym programów awaryjnych, które wyprowadziłyby go z niebezpiecznych sytuacji w razie braku działania załogi. Jednostki bojowe po prostu zobowiązane były do wykonywania manewrów na granicy możliwości albo i nawet poza tą granicą. Dlatego niesterowny desantowiec najpewniej stałby się dla swojego ładunku przestronnym i komfortowym grobowcem. Werner nie tłumaczył tego sierżantowi Weilowi. Skoro ten nie wierzył, że nie każdy astronauta jest dobry w nawigacji…

Andrew z trudem rozwarł powieki i popatrzył na zegarek. Miał bardzo mało czasu. Musiał przedostać się do śluzy, a prosta, ale ryzykowna trasa przez szyby techniczne, gdzie w każdym luku mógł siedzieć strzelec, odpadała.

Popłynął wzdłuż ściany centralnego rdzenia, sprawdzając po drodze butle z tlenem i resztę próżniowego wyposażenia stroju bojowego. Przemieszczał się w kierunku rufy, w stronę zwierciadła oraz luków kontrolnych.

Przecisnąwszy się do komory śluzy, Werner nałożył maskę speckostiumu, zdjął ze ściany pistolet manewrowy, przyczepił go do pasa, obok przypiął karabińczyk liny asekuracyjnej. Teraz należało zamknąć drzwi wewnętrzne. Andrew wyciągnął rękę i znieruchomiał.

– Kto nie zdążył, ten się spóźnił – usłyszał.

Dziesięć metrów od niego ze ściany wystawał desantowiec z laserem w ręku. Sądząc z widoku, nie mógł cały przejść przez ciasną krtań luku w grubym pancerzu szturmowym. Nawet nie miał hełmu na głowie. Ale to, co przecisnęło się do strefy rozładunku, wystarczało do zabicia Wernera.

– To mi się właśnie nie podoba w nieważkości – powiedział żołnierz. – Że człowiek ma zawsze gały na czole i włosy stoją mu dęba.

Przeklinając wszystko na świecie, Andrew wymacał za plecami klamrę awaryjną. Na wypadek awarii hydrauliki w śluzie zamontowane były pironaboje. Drzwi zamknęłyby się w ciągu pół sekundy. Czy ten typ zdąży wystrzelić? Najprawdopodobniej tak. Kuli Werner się nie bał. Ale laser…

– No – ciągnął desantowiec spokojnie. – Płyń ku mnie, kochaniutki. Czekają na ciebie, doczekać się nie mogą…

Andy wolno pociągnął za klamrę, wybierając luz.

Ależ niektórzy ludzie kochają napawać się agonią ofiary! – pomyślał. – Ten typ pewnie sądzi, że osłupiałem z przerażenia…

– A! – rozległ się gdzieś z oddali głos i przez kolejny luk, nieco dalszy, wyjrzała jeszcze jedna lufa, a za nią głowa. – Jest, zaraza! No, poruczniku, proszę do mnie!

– A może to wy do mnie? – zapytał spokojnie Andrew, czując, jak gdzieś we wnętrzu zaczyna mu bulgotać nieznana wcześniej odwaga skazańca. Szansa na wyjście cało z zasięgu laserowego promienia była niewielka. Ale czuł też, że rozjuszona piechota chciałaby go załatwić nie przy pomocy lasera, a własnoręcznie.

– Daję ci sekundę – spokojnym, równym głosem rzekł flegmatyczny zabójca. – Moje kochanie…

W tym momencie „Dekard” postanowił pomóc astronaucie. Potężnie wstrząsnął całym ogromnym cielskiem i z ogłuszającym hukiem katapultował sekcję reaktora.

Centralny rdzeń zadygotał. Przerażeni desantowcy zaczęli wrzeszczeć. Werner szarpnął za klamrę, zobaczył oślepiający błysk, coś potężnie walnęło go w pierś i straciwszy oddech, wypadł za burtę.

Tym razem oprzytomniał pod wpływem piekielnego bólu. Wisiał na końcu liny asekuracyjnej, dokoła miał kosmos, pod stopami – cielsko okrętu, a pierś mu płonęła.

Najprawdopodobniej do przytomności doprowadził go speckostium, programowo pompując do organizmu końską porcję narkotyku. Któryś już raz kosmiczna technika ratowała Andy ego z, mogłoby się wydawać, beznadziejnych sytuacji.

Wykrzykując przekleństwa w trzech językach jednocześnie, rycząc i puszczając bąble ze śliny, chwycił się za pierś. Pod palcami nie wyczuł niczego szczególnego, potem przypomniał sobie, że ma na dłoniach rękawice, więc badanie się dotykiem nic nie da. Pochylił głowę, na ile pozwoliła mu kryza, i popatrzył. Nie miał na piersi miękkiego pokrycia, a sterczący na zewnątrz kewlarowy tors był mocno nadtopiony. Widocznie wypadając ze śluzy, załapał przypadkowe trafienie. Bez wątpienia jeszcze minutę temu fajczył się jak pochodnia.

Skóra paliła tak, że najchętniej by z niej wyskoczył. Przed oczami pływały mu tęczowe kręgi. Trzeci tego dnia powrót do przytomności był straszny. Andrew nie ucieszył się nawet, że wszystko tak dobrze pamięta.

Narkotyk zaczynał działać, ból stopniowo gasł. Werner mógł się poruszać. To wcale nie oznaczało, że za jakiś czas nie wykituje. Apteczka speckostiumu była wyposażona tak, by umożliwić rannemu astronaucie wykonanie zadania, ale nic poza tym. Andrew odwrócił się plecami do okrętu, chwycił pistolet manewrowy i nacisnął na spust. Dobrze, że lina się nie spaliła – pomyślał. – Bo lądowałbym już na Marsie… A jeszcze lepiej, że pancerz desantowy jest taki wielki. Nie uda im się wcisnąć do naszych mysich dziurek. I jest po prostu wspa-nia-le!