Выбрать главу

Rzeczywiście, z otwartych drzwi śluzy nikt tym razem nie wystawał. Może desantowcy szukali pozostałych po załodze speckostiumów, zamierzając dokończyć polowanie w przestrzeni, ale – jak na razie – wyraźnie ich wyprzedzał. Był nieprzytomny najdłużej kilka minut, na więcej nie pozwoliła apteczka.

Kilka impulsów przeniosło go w pobliże „Dekarda”. Przeleciał nad ogromnymi kutrami desantowymi i nagle nim zakręciło. Z trudem zniwelował wirowanie, po czym odczepił linę, która – rozciągnięta na całą długość – uparcie chciała, by astronauta Werner został żywym satelitą zawieszonego w przestrzeni okrętu. Podleciał do kutra sztabowego przeznaczonego dla dowództwa piechoty. Z wysiłkiem wlazł do środka przez śluzę awaryjną, zaplątał się na chwilę w nieznanych przejściach i korytarzykach, ale wkrótce trafił na mostek. Usiadł w fotelu i pokonując zmęczenie, wprowadził rozkaz zrzutu. Kuter zeskoczył z cumy „Dekarda”, wisiał chwilę jakby nieco zamyślony i doczekawszy się rozkazu, runął w ślad za eskadrą Baskina.

Gdyby Andrew nie latał na scoucie pod dowództwem Abrahama Feina, który każdego członka załogi uczył pilotażu na wszelki wypadek… Gdyby kierowanie jednostkami floty nie było zoptymalizowane aż do przesady… Gdyby eskadra wykonała jakiś dziarski mylący manewr z wyjściem na pozycje z drugiej strony globu… W każdym razie co najmniej dziesięć bardzo ważnych gdyby mogło tego dnia obrócić się przeciwko master-technikowi porucznikowi Wernerowi. Ale tak się nie stało, co umocniło później jego reputację szczęściarza. W odpowiedzi na wysłany przez Andy ego sygnał SOS ruszył w jego stronę nie jakiś zakichany fighter, a megadestroyer flagowy – głownie dlatego, że Baskin nie lubił się pakować w piekło. I nawet, co najbardziej nieprawdopodobne, Werner nie umarł. Nawet zdążył przytomnie podyktować do dziennika pokładowego szczegółowy raport o wydarzeniach na „Dekardzie”. Potem, po jakichś trzech dniach, wyszedł z komy nadal nadający się do służby, może tylko nieco szalony po wszystkim, co przeżył.

Purpurowe Serce dostarczono mu do szpitala.

Ale pozostał porucznikiem i nikt go w żaden specjalny sposób nie nagrodził. Musiał też podpisać kwit, że pod groźbą trybunału wojennego nigdy i nikomu nie powie, co się właściwie stało na pokładzie desantowca. Oficjalna informacja głosiła, że reaktor pokładowy został wysadzony przez marsjańskiego dywersanta. A porucznik Werner, prowadzący profilaktyczne prace na zewnętrznym poszyciu jednostki, był jedynym, który uratował się z katastrofy. A tak naprawdę wiceadmirał Baskin, wysłuchawszy relacji Andrew, zdecydował, że skoro na pokładzie nie ma żywych oficerów, to nie ma też z kim rozmawiać. Podprowadził flagowy okręt do bezradnie latającego dokoła Marsa „Dekarda” i urządził swoim zesztywniałym bez zajęcia strzelcom trening ogniowy.

Tego, że desantowiec ma wszystkie kutry przypięte do cum, co oznaczało, że ludzie są na pokładzie, rozkazał nie widzieć. Potem bezpieczniaki poleciły strzelcom również podpisać kwity.

Baskin dostał od Wujka Gunnara opieprz za wielkie straty i medal za umiejętność właściwego działania w trudnej chwili.

A Andrew Werner starał się więcej o „Dekardzie” nie myśleć. I nie myślał aż do dnia, kiedy Borowski wprost zapytał go, co tam się tak naprawdę stało.

I wyszło, że w sumie to nic tam się nie stało. Szrama na ręce, opalona pierś, Purpurowe Serce, pół roku terapii – wszystko to Andrew zyskał tylko dlatego, że potrafił utrzymać się przy życiu. Nikomu nie pomógł, nikogo nie uratował, niczego nie osiągnął.

Dlatego poprosił o przeniesienie na dół. To samo myślał, wygłupiając się w ziemskich bazach. Mniej więcej to samo – w więzieniu. Gdyby tylko nie to poczucie, że życie mija bez sensu, na pewno nie wpakowałby się w aferę z pracą dla kontrwywiadu. I był bardzo zdziwiony, kiedy zrozumiał, że właśnie zdrada dała mu jeszcze jedną szansę.

Kompletnie niezamierzenie bezpieczniaki pomogły Wernerowi wyrwać się z Ziemi w zupełnie nowy kosmos, nie ten znany mu wcześniej. W kosmos Grupy F.

Część trzecia. Na Ziemi

Prywatne konfidencjonalne posłanie od admirała Uspienskiego zwaliło się na dowódcę policyjnej eskadry Rabinowicza jak śnieg na głowę. Pogrążyło go w głębokiej frustracji, tym bardziej że nie zdołał wyjaśnić, skąd właściwie sygnał Raszyna przyszedł na policyjną boję informacyjną. A sama treść komunikatu była już tak niezwykła, że wiceadmirał policji najpierw stracił głowę. Jako realista wiedział, z kim ma do czynienia. Oficjalną wersję, głoszącą, że Uspienski wypadł z szyn, od razu odrzucił jako bezsensowną. To zaś, że Grupa F urwała się spod władzy, Rabinowicz od razu zinterpretował w najprostszy, ale i zarazem najsensowniejszy sposób: Aleks postanowił jednak w końcu zająć się polityką i przejąć władzę. Demonstracja siły na Marsie była wcale nie czynem szaleńca, ale świadomego skutków gracza.

Jako policjant Rabinowicz powinien był Raszyna aresztować i oddać pod sąd. Ale jako żywy, jak na razie, człowiek, na dodatek posiadający rodzinę, wolał tego nie robić. Dlatego gdy tylko z Ziemi dotarł rozkaz ujęcia buntowniczego admirała, policyjny dowódca zaczął w nerwowej atmosferze przemieszczać swoje siły. Wiedział dobrze, że zdekompletowane siły armii nie były gotowe do poważnej wojny międzyplanetarnej i ledwo, ledwo mogłyby zająć się obroną Ziemi. Jedyną realną siłą zdolną do skarcenia Raszyna była nieszczęsna eskadra Rabinowicza.

Niestety, jego największym problemem była niewiara w szczerość danych otrzymywanych z Ziemi. Ta, wydając polecenie aresztowania Raszyna, informowała, że admirał zgłosi się sam do policji i nie będzie strzelał pierwszy. Na pytanie, co w ogóle może robić Raszyn w rejonie Pasa poza walką z policjantami, Rabinowicz odpowiedzi nie otrzymał.

Dlatego wiceadmirał nie spał po nocach, sam się podkręcał i niemal wykończył własny sztab. Raz mu się wydawało, że Grupę F należy wyprzedzić zmasowanym uderzeniem, innym razem żądał przedstawienia mu jakiegoś planu, możliwie podłego i złośliwego, pozwalają’ cego na wyciągnięcie Raszyna ze „Skoczka”, co zdekapituje Grupę F. Ale wszystkie pomysły na atak kończyły się takimi wnioskami, że nie wiadomo, w jakim kierunku strzelać, a skomplikowane plany porwania dowódcy grupy były zbyt szalone, by myśleć o nich poważnie.

Kiedy Raszyn niespodziewanie pierwszy skontaktował się z eskadrą, Rabinowicz poczuł, że kamień spada mu z serca. Potem rozbolała go głowa. Oczekiwał od Uspienskiego wielu rzeczy – propozycji współpracy, ultimatum czy choćby godnego rosyjskiego gieroja wyzwania: idę na was. A zamiast tego otrzymał spokojny i przyjazny tekst na pozór do niczego niezobowiązujący. Raszyn zrelacjonował, co się naprawdę stało, wyłożył swoje plany na przyszłość i niczego w zamian nie oczekiwał.

Nie mógł chyba zrobić Rabinowiczowi gorszego prezentu. To policyjny wiceadmirał musiał teraz podjąć decyzję i wziąć na siebie za nią odpowiedzialność. Walcząc z chęcią przekazania oświadczenia Raszyna psychoanalitykowi, łyknął proszek od bólu głowy i wyprowadził na monitor załączony do tekstu fotos.

Uważnie przyjrzawszy mu się, wziął jeszcze dwa prochy. Potem ruszył do punktu medycznego i zarekwirował u lekarza zapas spirytusu. Następnego dnia czuł się kiepsko, więc eskadra mogła w końcu trochę od niego odetchnąć. Wreszcie zwołał na okręt flagowy wszystkich starszych oficerów eskadry i pokazał im zapis, na którym ogromne błyszczące kręciołki Obcych ganiały za malutkim ziemskim scoutem.