– Nieźle. My tylko samogon.
– No to bierz samogon i wpadaj.
– Nie, tak nie przylecę.
– Słuchaj, Aleks, przestań z tymi rosyjskimi sztuczkami. Daję ci słowo, wy-pu-szczę. Gdzie tylko będziesz chciał.
– A co potem zameldujesz na Ziemię? – zapytał czule Raszyn.
– Powiem, że kurwisyn nie przyszedł, i koniec. Czekaliśmy, a ty nie przyleciałeś. Tylko „Gordon” się pojawił, i to na autopilocie. O, właśnie! Słuchaj, Aleks, może rzeczywiście siedź sobie u siebie.
– Tak? – roześmiał się admirał.
– No tak! Ja poślę na „Gordona” saperów, a ty się na razie nie ruszaj. – Rabinowicz dał znak zastępcy, ten zaczął wystukiwać rozkazy na desce. – I pamiętaj, Aleks, że ja swoim pałęgom kazałem strzelać. Ruszysz statek, to tak ci przypierdzielą, że cię matka Rosja nie pozna! A jeśli to gówno eksploduje, to też na tym stracisz.
– Bobby – powiedział Raszyn z wyrzutem – nie wstyd ci?
– Nie, ja jestem gliniarzem – odparł poważnie policjant. – Wyższe uczucia uległy u mnie atrofii.
– Szkoda, że nie jesteś moim podwładnym. Ja bym cię… A właśnie, masz pozdrowienia od Borowskiego.
– Jemu też wsadź moje tam, gdzie i on mi. Słuchaj… – Rabinowicz nagle przeszedł niemal na szept. – Abraham… Fein wrócił?
– Jeszcze nie.
– Co ty o tym myślisz?
– Myślę, że wróci. Abraham jest nie do wykończenia. Ani swoi go nie załatwią, ani Obcy.
Na ekranie policyjnego okrętu flagowego malutkie białe światełko raźno poleciało w stronę rozjarzonego ogniami kolosa „Gordona”.
– Widzę twoich saperów – powiedział Raszyn. – Niepotrzebnie to robisz, Bobby.
– Dlaczego? – zapytał zaintrygowany wiceadmirał.
– Dostaną ataku serca. Tyłek, zanim opuścił okręt, z rozpaczy wszystko z niego wyprzedał. Wymienił na siwuchę, co się dało oderwać. Tylko napędu nie ruszył i osprzętu nawigacyjnego.
– No to wielkie dzięki… – powiedział Rabinowicz. – Aleks, ty naprawdę jesteś nienormalny. Tylko tobie może przyjść do głowy, żeby rozkraść cały pierdolony megadestroyer, a potem cynicznie się do tego przyznać… Wiesz co, to nie jest nawet po rosyjsku…
– Przepraszam, więcej nie będę.
– Dlaczego wy, Rosjanie, jesteście takim złodziejskim narodem?
– A czy to ja kradłem? – obruszył się Raszyn.
– Ty dowodziłeś – zarzucił mu policjant.
– Słuchaj, będziemy tak czekali, aż twoi saperzy wylecą w powietrze? A może zajmiemy się czymś sensownym?
– Jakim, twoja mać, zajęciem? Według mnie wszystko jest jasne. Spadaj stąd i kij ci w dupę na pożegnanie!
– Już teraz? – zdziwił się admirał.
– Natychmiast – rzucił Rabinowicz. – I żebym cię więcej na oczy nie widział. Wypiertentego stąd, i to gazem.
– Dobry z ciebie chłop, Robercie – powiedział w zamyśleniu Raszyn.
– Taki już jestem. Powiedz mi tylko jedno na pożegnanie. Ci zasrańcy, Obcy, jak sądzisz, może tylko przypadkiem się do nas zwalili, co? Pokręcą się, kurna, i wypieprzą?
– Chyba będę musiał wpaść do ciebie… – Uspienski westchnął znacząco.
– Bo?
– Bo to by była bardzo smutna rozmowa.
– Przestań, każę swoim ludziom zatkać uszy. Hej! Wszyscy hultaje, którzy podsłuchują! Zatkać u-sz-szy! Raz, dwa! To rozkaz, żeby was!…
W eterze rozległ się cichy szmer.
– Jacy zdyscyplinowani chłopcy – pochwalił Raszyn.
– To dobrzy gliniarze. Nie powiem złego słowa. No, mów!
– Bob, pamiętasz przypadek „Skywalkera”?
– Kur! Jeszcze jak!
– A wiesz, że jeden człowiek przeżył? Przyleciał na awaryjnym module na Ziemię?
Rabinowicz podrapał się po głowie.
– Jak by ci to powiedzieć… – wymamrotał. – Nie to, żebym, kurna, nie wiedział… Ale szczegółów nie znam.
– Trzymaj się fotela. Zamiast prawdziwego człowieka przyleciał klon.
– Job twoju! Skąd wiesz?
– Powiedziała mi ciocia Chaja.
– Nie znasz cioci Chai! – oświadczył wiceadmirał tonem prokuratora w sądzie.
– Cioci Chai z Paryża czy cioci Chai z Chicago?
– Żebyś zdechł! Przestań się znęcać, w mordę! Ja mówię poważnie!
– Zbadałem go.
– Ta-ak… – powiedział Rabinowicz. – A najpierw, kurna, zabiłeś.
– Zabiłem bardzo wielu ludzi – rzekł oschłym tonem Raszyn. – Na Marsie, na Wenus, w otwartym kosmosie. Bardzo wielu, Bobby.
– Nie łącz wojny, stara zarazo, z zabijaniem. Dobra, nieważne. Gdzie go znalazłeś?
– Przez kilka lat latał na jednym z moich statków. – Admirał nie sprecyzował, że na „Gordonie”, żeby nie straszyć wrażliwego Rabinowicza. – A przy okazji kapował do admiralicji.
– Ja pierdolę!
– No właśnie. Bardzo dziwna historia, Bobby. Rozumiesz, nawet w hipnozie zapewniał, że jest prawdziwy. Miał wpakowaną fałszywą pamięć. Klon też wykonany wspaniale, nie do odróżnienia od człowieka. Dorwaliśmy go, bo znaleźliśmy dowody śmierci oryginału. A teraz już wiemy na sto procent. Mój doc znalazł jakieś malutkie niezgodności… Nie pamiętam, nie jestem specjalistą, jakieś małe odchylenia w strukturze DNA. Jeśli klon miał jakiś swój własny program, to ukryty gdzieś na peryferiach mózgu. My nie potrafimy tak głęboko grzebać.
– Czyli po co ta zaraza u nas siedziała…
– Nie wiadomo.
– I co ja mam myśleć o tej chujozie?
– To pytanie do ciebie – powiedział Raszyn. – Ty jesteś gliną.
– Wiesz co… – zaczął twardym tonem Rabinowicz. – Masz go? Daj go mi, co? Ja mam speców od ekspertyz sądowo-medycznych.
– Muszę się zastanowić. A może pół na pół?
– Do czego ci jeszcze jest potrzebny?
– Dowód!
– No tak! Przecież będziesz całemu światu udowadniał, jaki z ciebie fajny Rosjanin!
– Coś nie tak powiedziałem? – zdziwił się Uspienski.
– Nie… Ach, żeby mnie… No więc, ty… tego… Odetnij kawałek tego potwora, jakiś taki apetyczny, a ja sam po niego przylecę. Gdzieś, kurna, za pół pieprzonej godzinki.
– A saperzy? – zapytał złośliwie Raszyn.
– Pierdol się. Bez odbioru! – odparł Rabinowicz.
Kiedy wiceadmirał Rabinowicz, obładowany kufrem z fragmentami organizmu kapitana Meyera, opuścił pokład „Skoczka”, do Raszyna przyszedł ZDO.
– Zabrał samogon? – zapytał poważnie Borowski.
– Nie – odparł admirał, w zamyśleniu przyglądając się swoim paznokciom.
– No to proszę go oddać – zażądał pierwszy oficer. – Gdy wy babraliście się we flakach Issiaha, ja dogadałem się z jego chłopakami co do baterii do mauserów. Bo nam brakuje. Sto luf działa, a dycha nie trzyma ładunków.
– Masz! – warknął z obrzydzeniem Raszyn, wypychając kopniakiem kanister spod stołu.
– Dziękuję. – Borowski zniknął za drzwiami, coś do kogoś powiedział i natychmiast wrócił. – A mówi się niby, że łapsy nie biorą łapówek – zauważył.
– To są dobre łapsy – ponuro rzucił dowódca. – Chcą nam pomóc.
– Akurat. Widzę. Oczywiście, to nie moja sprawa…
– Pierdol się.
– Fuj, szefie! Ledwie pół godziny z Bobbym i już się pan wyraża jak urodzony Rabinowicz.
– Pardon, wyrwało się. Ale ty mnie tym swoim gadaniem ustrzeliłeś. Co do Bobby’ego… Rzeczywiście, ma ciężki charakterek. Pamiętam go z uczelni. Pogada z nim człowiek minutę, a potem mać się sypie, czy się tego chce czy nie. Zakaźny czy jak?
– Wychował się na ulicy – wyjaśnił Borowski. – Wie pan, driver… Radziłbym… Krótko mówiąc, oni nie chcą nam pomóc. Oni chcą Grupą F osłonić swoje dupy.