Słysząc syrenę, admirał poderwał się, podniósł wzrok na ekran czołowy i wrzasnął:
– Fo-o-ox!!!
Najlepszy rozkaz, jeśli nie ma się pewności, czy w razie czego można dać salwę z dział. Zresztą Raszyn i tak wiedział, że kondensatory są w tej chwili puste. Po prostu miał nadzieję, że kanonier coś wymyśli.
Natomiast wlepiający w Obcego wytrzeszczone oczy Fox ocknął się i zawył:
– Nie-e-e-e!!!
Czołowy laser „Skoczka” ładował się do strzału około dwudziestu sekund. Byłby gotowy akurat wtedy, kiedy dziób cruisera wbije się w Aliena. Zaś strzał z zerowego dystansu do tajemniczego celu, którego charakterystyki pozostawały tajemnicą, nie był dobrym pomysłem. Obcy mógł po trafieniu walnąć lepiej niż chińska bomba wodorowa nad Nowym Jorkiem.
Wtedy Raszyn znów wrzasnął:
– Candy! Spal go!!!
Ive bez namysłu dźgnęła palcem deskę. Zdławione przez nawigatora zwierciadła rufowe natychmiast zgasły. Cruiser stęknął, odepchnął się od pustki bocznym wydechem z dziobu, ciężko drgnął i główne zwierciadła znów zabłysły wściekle. Teoretycznie tego typu manewr był wykonalny, ale nikt do tej pory nie sprawdzał, czy silnikom manewrowym wystarczy ciągu do takich skoków. Nie było takiej potrzeby, no i szkoda było okrętu.
Ciągu wystarczyło. Nawet więcej, bezczelnie kopnięty „Skoczek” nie zwinął się na bok i nie zakoziołkował. Po prostu stanął dęba, tak jak tego od niego wymagano. Odwrócił się tyłem do przodu i ponownie dał całą naprzód.
I jakby z rozpędu walnął w ścianę.
Nad głową Raszyna ktoś przeleciał i huknął w ekran czołowy. To łącznościowiec, wbrew instrukcji nieprzypięty do fotela.
Admirałowi pociemniało w oczach, zacisnął z całej siły powieki. Optyka już była przełączona na obiektywy rufowe, ale i tak na środku ekranu, zasłaniając Obcego, widniał rozpłaszczony astronauta.
„Skoczek” leciał rufą do przodu, w jego trzewiach z hukiem waliły się przegrody. Raszyn z zamkniętymi oczami z goryczą obliczał, ilu ludzi we wnętrzu jednostki znajdowało się w chwili przewrotu w ruchu. W słuchawkach rozbrzmiewał wielogłosy krzyk bólu.
Ive gwałtownie zlikwidowała ciąg. Przypalony Obcy już przeskoczył przez punkt najwyższej temperatury wydechu, a energii potrzebował Fox, żeby dobić gada z baterii rufowych.
Wnętrzności „Skoczka” drgnęły raz jeszcze i przez mgnienie oka załoga miała wrażenie, że spada na podłogę. Ale ta chwilowa nieważkość ustała natychmiast – włączyły się żyroskopy strefy roboczej, rozkręcając ciążenie do wielkości przyciągania ziemskiego.
Poszkodowany łącznościowiec odkleił się od ekranu, spadł na podłogę i wreszcie można było zobaczyć, jak dosłownie o dwa kroki od okrętu płonie Obcy. Jego korpus rozpływał się jak masło na patelni. Jedna sekunda w płomieniu wydechu i już zagadkowy, straszliwy Alien zmieniał stan skupienia. Okazał się nie tak straszny, jak z pozoru wyglądał.
Fox wystrzelił. „Skoczek” znowu drgnął i Raszyn z nadzieją pomyślał, że to już na ten dzień ostatnie szarpnięcie. Cztery baterie rufowe dały ognia, cztery ogniste kule rozpełzły się po poszyciu Obcego. Elektronika usłużnie dorysowywała na ekranie czołowym niewidzialne w próżni promienie i obok każdego: 100/100/100 – pełna moc lasera na wyjściu, sto procent pewności trafienia, sto procent mocy zrealizowanej na powierzchni celu.
– Ho-ho! – rzucił kanonier.
Alien nie rozpadł się na kawałki, nie eksplodował i nie rozsypał się w pył, jak by to zrobił każdy statek ze Słonecznego. Po prostu został zmiażdżony. W miejscach trafień pojawiły się wgniecenia, jakby w obiekt ktoś walnął ogromnym młotem, a jego rozmiękczony korpus niespodziewanie wywrócił się niewiarygodnym sposobem na nice. Zamiast pięknego i przerażającego swoją obcością srebrzystego rogala na ekranie widniał teraz nadtopiony kawałek nie wiadomo czego.
Poza tym Alien został strącony z kursu. Fox uderzył weń pod niewielkim kątem, na ile to było możliwe w tej salwie niemal na styk. Teraz resztki przeciwnika wolno przepływały sto metrów od burty „Skoczka”.
– Nie taki znowu wielki – powiedział Raszyn w ciszy. – Mniej więcej jak nasz destroyer.
Coś obok zgrzytnęło. Borowski zdejmował maskę. Admirał uświadomił sobie, że można już się od nich uwolnić, i odpiął swoją.
– Dwadzieścia pięć sekund na wszystko i po wszystkim – powiedział ochrypłym głosem ZDO.
– Żyjesz? – zapytał Raszyn, masując twarz. – Przelicz straty w wolnej wachcie. Myślę, że pewnie ze dwadzieścia osób połamaliśmy. W wachcie wypoczywającej też nie wszyscy leżeli na kojach… A ci, co leżą, też nie wszyscy się przypinają…
– Teraz już będą – obiecał Borowski, z trudem wyłażąc z fotela. – Życie nauczy. Słuchaj, skąd on się wziął, co?
– To jest właśnie zero-T – powiedziała Ive. – Wyskoczył znikąd.
– A może wyłączył maskowanie? – rzucił Fox, wyciągając z kieszeni cygaro i zapalniczkę.
– O nie, Mike! Jestem nawigatorem. Widziałam. – Kendall popatrzyła na ekran diagnostyczny i zabrała się za swój pulpit kontaktowy.
– Candy! – zawołał admirał. – Nie trzeba, kochanie. Nie odwracaj nas z powrotem… Najpierw zobaczmy, czy wszystko działa. Nie wierz diagnosterom, kable mogły zostać zerwane. Na razie odetchniemy.
Grube policzki kanoniera pokrywały czerwone kropelki – przeciążenie wydusiło krew. Ive na skroniach wolno puchły sińce.
– Doktorze Epstein – powiedział Raszyn do mikrofonu. – Jesteś cały, doc?
– Tak, mimo pańskich wysiłków, szefie. Co to było?
– Nadzwyczajne hamowanie przy pomocy przewrotu. A jak tam Linda?
– W porządku.
– No to wypchnij ją teraz, żeby się przeleciała po statku z niezbędną pomocą, a sam uderz tu do mnie. Mamy chyba trupa.
– Myślę, że nie tylko pan ma, szefie.
– Ten jest najważniejszy. Przeszkadza. Jak nie możesz go podleczyć, to przynajmniej zabierz. I jeszcze jedno, weź od Jean Paula ludzi z wachty dyżurnej do pomocy. Oni i tak będą liczyli straty, to niech od razu do ciebie noszą kogo trzeba.
– Tak jest, sir.
Kendall odpięła się, wstała i podeszła do leżącego nieruchomo ciała. Całą maskę łącznościowca od wewnątrz zalała krew. To był fajny chłopak i dobry astronauta, ale sam sprowadził na siebie nieszczęście. Na wachcie pasy są koniecznością. Jeśli przeżyje, to Raszyn zedrze z niego skórę i przepędzi na dół. Na zawsze.
– Mam nadzieję, że się nie przejmujesz, co? Candy? – zapytał admirał, bawiąc się kontaktami deski i patrząc na raport systemu diagnostycznego.
– Mam nadzieję, że nie zabiłam nikogo, po kim będę płakać – szczerze przyznała Ive.
Umilkła i spojrzała na dowódcę. Na jej twarzy pojawił się strach.
– Pędź – powiedział Raszyn. – Pędź, dziewczyno.
Więc popędziła.
Ive znalazła Wernera dopiero po dwudziestu minutach. Andrew siedział na podłodze rezerwowego SDO i powarkując na siebie pod nosem, gmerał w dużej stercie układów. Obok stali dwaj technicy z ponurymi minami, jeden miał zabandażowaną głowę, drugi – rękę na temblaku. Czoło Wernera przecinało potężne rozcięcie kandydujące do roli kolejnej pamiątkowej blizny, póki co beztrosko i w pośpiechu zalane klejem. Zamiast w speckostium był ubrany w lekki mundur roboczy.
Ive wpadła do pomieszczenia z taką prędkością, że Andrew nawet nie zdążył odwrócić głowy.
– Andy! – krzyknęła, padając na kolana i rzucając mu się na szyję. – Żyjesz! Kochany! – Objęła nieco speszonego Wernera tak mocno, jakby miała zamiar go udusić, i rozszlochała się, najwyraźniej ze szczęścia.