Natomiast uszkodzone zostały przewody systemu regeneracji. I to nie byle gdzie, a w umiłowanej przez załogę strefie wypoczynkowej. Kiedy dyżurna wachta krzątała się, zbierając rannych i licząc żywych, odchody wypełniły basen, zalały przylegające doń prysznice i tak załatwiły mesę, że wyglądała jak po orgii koprofilów.
Rozjuszony Borowski ogłosił stan alarmu roboczego i zapędził do sprzątania tylu ludzi, ilu tylko udało mu się złapać. Astronauci kryli się przed nim po kątach, jednak ta zabawa w chowanego przy okazji nieco rozładowała sytuację na pokładzie.
Załoga poniosła spore straty – osiemnastu zabitych. Do tego dziesięciu z poważnymi złamaniami i ciężkimi wstrząsami mózgu. Piętnastu z lekkimi obrażeniami, w ich liczbie – Werner, którego doc napompował lekami, po czym posłał do łóżka.
W przeźroczystym sarkofagu laboratorium medycznego leżał gardzący zasadami bezpieczeństwa łącznościowiec. Jego twarz – jeden wielki siniec – wymagała solidnej plastyki, ale porucznik przeżył. Borowski wpakował mu zaocznie trzydzieści dób aresztu z odroczeniem wykonania i pozbawił premii na okres roku.
Ive pocieszała cała załoga. Może tylko Linda nie powiedziała jej ani słowa, za to popatrzyła w oczy i mocno uścisnęła rękę. A pozostali zapewniali, że poradziła sobie świetnie i że jest rewelacyjna. Opinia publiczna jakoś nie uwzględniała tego, że salta z osiemnastoma zgonami nie wymyśliła Candy, po prostu idealnie wykonała rozkaz. Ale ludzie muszą mieć komu podziękować, a Raszyn był nieosiągalny, w dodatku nie wyglądał na specjalnie przejętego stratami. Raczej na rozeźlonego. Admirał osobiście sprawdził każdy przypadek, kiedy kontuzjowanym został człowiek, który w chwili przewrotu winien być przypięty do czegokolwiek. Członków załogi, tych, co ze względu na stan zdrowia nie mogli go wysłuchać, nie beształ specjalnie mocno, ale oberwało się ich przełożonym. Jednak gdy na opeer przyszedł Borowski, jako że formalnie to on odpowiadał za bezpieczeństwo na całej jednostce, Raszyn w ogóle go nie dotknął. Kiedy ZDO zbliżył się do niego na dwa kroki, admirał zmarszczył nos i powiedział:
– Fuj! Idź mi stąd! Wracaj do czerpania gówna!
– Już wyczerpaliśmy – ze smutkiem zakomunikował pierwszy oficer, obwąchując swój rękaw. – Teraz sprzątamy i dezynfekujemy.
– Nie zapomnij potem zdezynfekować siebie… Zbawca ludzkości!
Zbawca westchnął i poszedł wyładowywać złość na podwładnych. A Raszyn połączył się z biblioteką i zaczął szukać w jej skąpych zbiorach czegoś, co pomogłoby mu zrozumieć, jak ludzie żyli wcześniej, nie używając epitetów destrukcyjne tendencje i zbrodnicza krótkowzroczność. Jednakże cała historia została sto lat temu napisana po raz kolejny na nowo i niczego podnoszącego na duchu nie udało mu się znaleźć. Wyglądało na to, że ludzkość doprowadziła do Kotłowaniny z powodu własnej głupoty, ale nie wyniosła z niej żadnych wniosków i dopiero jądrowa zima Północy zmusiła populację Ziemi do jakiej takiej autoreflekcji. Podręczniki twierdziły, że fale religijnych i rasowych konfliktów pędziły jedna po drugiej przez całe cztery wieki ery atomowej. Powstrzymać gwałt mogły dwa czynniki, oba ludzkie: ustanowienie ludowego kapitalizmu na całej zamieszkanej powierzchni globu i zdecydowana rezygnacja ze wszystkich postulatów tradycyjnej kultury.
Czynnik pierwszy wypływał z faktu samej Północy – podczas postjądrowej zimy trzeba było w jakiś sposób połączyć, skonsolidować ludzi, tak żeby umożliwić im przeżycie. Stało się to dzięki fuzji kapitałów. Globalna katastrofa rozgorzała na religijno-etnicznym gruncie i gwarantem tego, że się nie powtórzy, mogło być tylko uparte zacieranie granic między kulturami ocalałych narodów. Spalone księgozbiory i pliki stracone z powodu eksplozji elektromagnetycznych bardzo temu sprzyjały. A sama idea jednej scalonej populacji nie była niczym nowym, czekała tylko na okazję. Dodatkowo potrzebni byli stojący u władzy ludzie, bardziej od innych zainteresowani stabilizacją – profesjonalni menadżerowie i zawodowi wojskowi. Tych zaś z jądrowego piekła uratowało się więcej niż pozostałych. Mieli dość rozumu, by się dogadać, po cichu wystrzelać ocalałych polityków i dać ludziom to, co wszystkich pogodziło – wspólny interes i wspólny los.
Wszystko to Raszyn świetnie wiedział już ze szkoły. Nawet więcej – do tej pory wierzył, że ksenofobia jest nieuleczalna. Uczono, że jeśli człowiek jest wierzący, to zawsze znajdzie dla siebie wroga, a jeśli jest dumny z jakiegoś szczególnego koloru skóry, to tym bardziej. Ale z upływem czasu Uspienski zaczął się zastanawiać, czy aby międzyplanetarne wojny, w których brał przecież udział, nie były wynikiem jakiegoś poważnego błędu w samej osnowie nowego sposobu życia. I czy ziemska społeczność nie gnije od środka, skoro tak tępo, na zasadzie podoba się – nie podoba się, reaguje na działania Rady Dyrektorów. I dlaczego w ogóle żyje jak zanurzona w wodzie, smutno się bawiąc, głupio rozmnażając, pasożytując na pozostawionych w spadku ideach technicznych? Dlaczego przez ostatnie sto lat nie stworzyła ani jednego wyróżniającego się dzieła sztuki?
Teraz miał szansę sprawdzić trwałość tego społeczeństwa. I niemal był gotów to zrobić. Brakowało mu tylko jednej jedynej małej rzeczy – pomysłu na to, co zrobić ze sobą potem.
Za nazwiskiem Uspienski stało jedenaście pokoleń rosyjskich duchownych, począwszy od siedemnastego wieku. Gdyby Raszyn o tym wiedział, bardzo by się zdziwił. Być może jednak w tej właśnie informacji znalazłby odpowiedzi na swoje liczne pytania.
W strefie orbity księżycowej okręt Raszyna został nieudolnie zaatakowany przez ziemski battleship. „Skoczek” podstawił się sam. Leciał ku Ziemi przy pomocy sprytnego manewru bocznego i nie oczekiwał takiego powitania. Dlatego dyżurna wachta, ta, którą ciągle jeszcze nazywano wachtą Falzfein, zbytnio się odprężyła. Podejrzane zagęszczenie przestrzeni w megametrze na kursie zostało wykryte dokładnie w chwili, kiedy zgęstek wziął i palnął całą mocą.
Ziemianin, jak się okazało, był dupkiem. Zamiast przyczajony podpuścić cruiser Raszyna maksymalnie blisko, walnął z dużego dystansu, nieco osmalił „Skoczkowi” burtę i został na najbliższe kilka minut bez energii.
Widocznie na battleshipie, widząc zbliżający się okręt flagowy, wpadli w panikę i narobili w gacie. Albo przecenili swoją moc ognia, albo zrobiło swoje niedoświadczenie kadry. A może Raszyna spodziewano się gdzie indziej i do patrolowania tego odcinka przestrzeni wyznaczono najmniej pewny okręt, tak tylko, żeby był. Nie miał przecież nawet eskorty fighterów.
Z bliższej odległości okazało się, że głupawy battleship jeszcze kilka miesięcy temu latał w składzie Grupy F, ale sądząc po sposobie prowadzenia walki, załoga na nim została wymieniona, łącznie z najniższym w hierarchii magazynierem.
Wachta Falzfein zakasała rękawy i zaczęła kunsztownie nadrabiać zaniedbania. Zamiast otoczyć się rojem mimetów i w ogóle próbować zniknąć, „Skoczek” dodał gazu i runął na napastnika.
– Atakujcie – zezwolił obudzony Raszyn. – Ja się zaraz podłączę.
Jednak żeby zrobić, co obiecał, potrzebował sporo czasu. Nawigator wycisnął z okrętu maksymalnie dopuszczalne dwanaście G, dlatego admirał wolał nie opuszczać koi. Wzmacniacze to jedno, ale i tak ważył teraz więcej od wykopaliskowego hipopotama i mógł z łatwością połamać jednym ruchem swój pulpit. Właśnie na taką okoliczność dowódczy speckostium był nafaszerowany elektroniką. Nigdy dotąd Raszyn nie zapomniał wcisnąć konektora w gniazdo pokładowej sieci. W odróżnieniu od innych. Tyle że teraz, przy takim przeciążeniu, trudno było manewrować nawet palcami.