– To nie on jest mały – powiedział Raszyn i ziewnął przeciągle. – To my jesteśmy duzi. Zdrowi wszyscy, to i duzi. Jak zaczniesz łazić po peryferiach, też skarlejesz.
– Desantowcy też nie są mali – przypomniał Borowski – a rozmnażać się nie mogą.
– Bo w dzieciństwie jedli nie to, co należało. Gdybyś wyrósł na śmietniku, to też byś się nie rozmnażał. Dawaj, Jean Paul, wołaj gościa. Spać mi się chce.
– Proszę z nim ostrożnie, driver. Bo jak to naprawdę wywiadowca…
– Na pewno wywiadowca – kiwnął głową Essex. – Dlatego zaraz go tu przesłuchamy.
Doktor Lloyd po wejściu do biblioteki zatrzymał się zaskoczony w progu. Z bloków informacyjnych w Sieci dość sporo już wiedział o ludziach, których miał za chwilę zobaczyć, i nawet znał ich twarze. Ci oficerowie nieraz byli w centrum uwagi mediów i zawsze nazywano ich bohaterami. Ale w ciągu ostatniego miesiąca nagle stali się szaleńcami i zdrajcami. Taka metamorfoza interesowała doktora zarówno jako uczonego, jak też zwyczajnego Akcjonariusza, za którego pieniądze Grupa F walczyła najpierw z wrogami Ziemi, a teraz z nią samą.
Pierwszy na widok gościa podniósł się wysoki, nieco przygarbiony oficer z jedną jaskrawą gwiazdą i kupą małych naszywek na piersi kombinezonu. Miał zmęczoną i drapieżną twarz. Małe oczka-świderki przenikały Lloyda.
– Kontradmirał Essex – powiedział, wyciągając silną, żylastą rękę. – Witam na pokładzie okrętu flagowego Grupy F, Średniego Okrętu Bojowego „Paul Atrydes”. Przedstawiam panu, dowódca grupy admirał Uspienski.
Doktor z lekkim roztargnieniem uścisnął dłoń Esseksa, wyglądającego dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał na podstawie zdjęć. Ale ten człowiek z trzema admiralskimi gwiazdami… Gdy też wstał od biurka, okazał się nieoczekiwanie wielki i jednocześnie harmonijnie zbudowany. Bardzo spokojne oblicze ze stanowczymi rysami, jasne, mądre oczy, krótko obcięte włosy z wyraźną siwizną. Żadne wideo nie mogło oddać magnetyzmu, jaki promieniował od tego człowieka. On nie przygniatał i nie przerażał, zadziwiająco władczo przyciągał do siebie. Dosłownie od pierwszego spojrzenia.
– Znam pana – powiedział Lloyd. – Pan jest admirał Raszyn.
– Ja też pana znam – uśmiechnął się dowódca grupy. – Pan jest Jeffrey Lloyd z badawczej grupy z Langley. Specjalista od plemion euroazjatyckich. Poznaliśmy się kiedyś na spotkaniu w admiralicji. Z okazji zwycięskiego zakończenia pierwszej kampanii marsjariskiej. A pan akurat powrócił z jakichś wysp na rosyjskiej północy. Pytano pana, pamiętam, czy rosyjscy mutanci jedzą się wzajemnie, czy nie.
– Północni jedzą – powiedział doktor. – A tutejsi nie. Chcieliby, ale wiara im nie pozwala. Ale co do Langley, to się pan myli. Wyprowadziłem się z CIA dobre dziesięć lat temu. Dokładniej rzecz ujmując, wyprowadzono mnie.
– Z powodu stanu zdrowia? – zapytał ze współczuciem Essex, dosłownie pożerając uczonego swoim kanibalskim spojrzeniem.
– Z powodu przekonań – dumnie oświadczył Lloyd.
– Jakichże to przekonań? – zasępił się Tyłek.
– Agitacja przeciwko istniejącej postaci rządu, panie kontradmirale, sir – odpowiedział doktor szyderczym tonem. – Zwolniony z hukiem bez emerytury i stopnia. Tak więc nie jestem żadnym wywiadowcą ani oficerem. A doktorat mam prawdziwy. Wykładam. No i wybieram się w pole, kiedy mam pieniądze.
– Trzeba było powiedzieć od razu, wstępując na służbę, że zostanie pan tylko cywilnym konsultantem – współczująco powiedział Raszyn. – Nie byłoby huku ani zrywania naszywek. Znam te bydlęce ceremonie. Wyjątkowo obrzydliwie się człowiek czuje. Sam degradowany, oczywiście, najgorzej, ale wszyscy dokoła też stoją jak po uszy w gównie.
– Pana też?… – zdziwił się Lloyd.
– Nie mnie – wyjaśnił Raszyn. – Ja.
– Aa… – dotarło do doktora. – No tak, ma pan rację. Ale byłem młody i bardzo chciałem nosić mundur. I mieć pierś pokrytą medalami. A właśnie, jakoś, panie admirale, nie mogę sobie przypomnieć, żebyśmy się spotkali. Przyjęcie w admiralicji pamiętam, ale pana nie.
– Byłem wtedy kapitanem, a pan, przyjacielu, znajdował się w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Bardzo mi się spodobało pańskie oświadczenie, że gdyby nie Rosjanie, to bylibyśmy teraz skośnoocy i odżywialibyśmy się tylko ryżem. Wszyscy od razu popatrzyli na mnie, a ja się nieco zmieszałem i uciekłem.
– Coś nie pamiętam takich oświadczeń – nachmurzył się Essex. – Przyjęcie pamiętam, było takie, wręczano mi Krzyż, ale co do Ruskich…
– Phil, powiem ci potem, gdzie się w tym momencie znajdowałeś.
– Co, w kiblu?
– To, że w kiblu, mniej ważne, ważniejsze, co tam robiłeś.
Tyłek zamyślił się głęboko, jakby sięgał pamięcią do poprzedniego wcielenia.
– Co, tak na dobrą sprawę, można robić w kiblu?
– Jesteś bardzo pomysłowym facetem, Phil. Zwłaszcza że ubikacja była damska.
– A! – zakrzyknął Essex. – No tak! Przepraszam, doktorze. Co za szkoda! Rano już nic nie pamiętałem. Ten Krzyż był, że tak powiem, jubileuszowy. Trzeci, więc, oczywiście, ja…
– Czy to jest to, co nazywacie Pieprzonym Lotnym Krzyżem? – zaprezentował znajomość sprawy Lloyd. – Który tak naprawdę nazywa się Za Wybitne Osiągnięcia w Służbie Lotów7.
– Ten właśnie. Proszę posłuchać, Jeffrey – zaczął Essex, zmieniając się w mgnieniu oka w promieniującego, uroczego oficera. – Niech pan rzuci tych swoich mutantów. W naszej flocie mamy taki szalony folklor… Gdzie jeszcze pan znajdzie taki kompot z tradycji morskich i lotniczych?
– Gdyby pan zobaczył, co tam wymyślają… – Lloyd wskazał palcem gdzieś za burtę. – Na pewno zechciałby pan zamienić się ze mną miejscami.
– Tam jest promieniowanie – powiedział kontradmirał. – I nie ma nic do żarcia.
– No, pożywienie się znajdzie. Tyle że trzeba się trochę za nim nabiegać.
– Szczury, tak?
– Przede wszystkim gołębie. Miejscowi je hodują. Tuczą i zabijają.
– A czym karmią?
– Karmią przede wszystkim szczurzym mięsem. Gołębie są wtedy smaczniejsze. Słowo honoru, przyzwoite jedzenie. Psy też są całkiem, całkiem… No i to wszystkie miejscowe zboczenia. W wiejskiej okolicy, gdzie promieniowanie nie jest tak wysokie, wyżyło jakieś bydło. Wygląda może nie bardzo apetycznie, ale te kawałki, co dojeżdżają do Moskwy, są całkiem zjadliwe.
– Ciekawe – powiedział Raszyn. – Jeffrey, jak pan sobie tam radzi sam? Nie chcą pana zabić?
– Poza miastem maskuję się na wędrownego myśliwego. Jestem wysoki i silny… Proszę się tak otwarcie nie śmiać, panowie. Wedle ich miar jestem naprawdę bardzo mocnym facetem. A co najważniejsze, może są i mutantami, ale też Rosjanami. Samotnego handlowca może mogą zaszlachtować, pewnie tak. Ale mężczyznę, który sam zdobywa dla siebie żywność, raczej nakarmią, niż skrzywdzą. Tym bardziej że mutanci nie ruszają swoich. No i dla miejscowych panienek jestem atrakcyjnym kawalerem…
– Fuj! – skrzywił się Essex.
– Taka praca – oświadczył Lloyd wcale nieskrępowany. – No i niektóre trafiają się sympatyczne.
– Tylko łyse, pokręcone, czasem z dwiema głowami, tak?
– No, z dwiema głowami nie spotkałem…
– Sekundę – przerwał doktorowi Tyłek. – Jak pan powiedział? Mutanci nie ruszają swoich? Czyli należy rozumieć, że są też inni, których…
Uczony myślał przez chwilę, drapiąc się przy tym pod pachą.
– Przepraszam – powiedział, gdy dostrzegł zdziwione spojrzenia oficerów. – Brzydki nawyk, ale u nich normalny. Jak by to panu powiedzieć, panie Essex? Mówiłem przecież, że tu mieszkają różni ludzie.