– Wszyscy spać! – ryknęła do pleców uciekających astronautów, tym razem udając głos Esseksa.
– No, przyjaciółko, to prawdziwy talent! – uśmiechnęła się Candy, podchodząc do swojego pulpitu.
– Nie tylko tak potrafię – zapewniła ją Linda. – Ale serio, nie żartuję. Chowaj cygaro, Michael. I włóż buty. Idzie tu cała śmietanka.
Werner podszedł do siedzącej już Ive, pochylił się i pocałował ją w skroń.
– Zobaczymy się później – powiedział.
– Kochany… – usłyszał w odpowiedzi. – Będę tęsknić.
– Możesz zostać, Andy – zapewniła go psycholog. – Ciebie nie wygonią. – Wskazała ekran. – To wszystko ciebie jakby też dotyczy.
– Nie bardzo – pokręcił głową Andrew.
– Czyżby? – zdziwiła się Linda. – Dlaczego?
– Co ja mam do zwariowanych pogańskich obrzędów? To nie mój naród. Mojego już nie ma.
– To nieprawda, młody człowieku – usłyszał nagle z tyłu.
Werner odwrócił się. Do pomieszczenia wszedł niewielki człowieczek z rumianą twarzą, w roboczym kombinezonie z logo „Skoczka” na piersi. Sądząc po identyfikatorze, nazywał się Kapłan. Za jego plecami stał doskonale widoczny, bo i wyższy admirał.
– Panowie oficerowie! – zawołała Ive.
– Spocznij! – Raszyn gestem usadził poderwaną na równe nogi wachtę dyżurną. – Panie i panowie, pozwólcie, że przedstawię wam naszego gościa. Doktor etnografii, profesor Smithonian Institute, Jeffrey Lloyd. Doktorze, to kapitan Fox, kanonier. Kapitan Stanfield, nasz psycholog. Kapitan-porucznik Kendall, starszy nawigator. Porucznik Werner, służba technicznego zabezpieczenia.
– A ja jestem Jeffrey. Albo lepiej Jeff – powiedział rumiany. – W przeszłości amerykański szpieg.
– Bardzo dobrze, że pan jest szpiegiem amerykańskim, a nie jakimś innym – pocieszyła doktora Linda, ściskając mu dłoń. – Bobyśmy pana rozstrzelali. Zresztą… Ile pan złapał rentgenów w ciągu ostatniego roku, doktorze? Nie chce się pan pokazać naszemu lekarzowi?
– Linda, nie świruj – poprosił, wchodząc do pomieszczenia, Borowski. – Doktor jest naszym gościem, zachowuj się.
– Z doktora chemia aż wycieka – odparowała Stanfield.
– Widać? – zaciekawił się uczony. – Przepraszam. Ale musiałem codziennie jeść to świństwo. Zdarza mi się wędrować przez bardzo brudne okolice.
– A po co ten heroizm? Tylko żeby poznać życie mutantów?
– Przestań, Lindo – polecił Raszyn. – Dzięki heroizmowi doktora, właśnie heroizmowi, jak słusznie zauważyłaś, dowiedzieliśmy się wielu nowych rzeczy o tym starym świecie. Tak nowych, jakby to była inna planeta. Nie żartuję. Candy! Będziesz musiała na jakiś czas zrobić z mojego kutra samolot. Załadujemy wszędołaz doktora i przelecimy się. Musimy skoczyć w jedno miejsce.
– Dokąd? – rzeczowo zapytała Ive, kładąc dłonie na desce.
– Zero pięć megametra na północny zachód. Tam są takie wzgórza…
– Wałdajskaja Wozwyszennost’ – powiedział cicho Werner.
– Jak, jak? – wytrzeszczył na niego oczy Lloyd.
– Wałdaj – powtórzył Andrew. – To miejsce nazywa się Wałdaj.
Na korytarzu admirał przytrzymał Borowskiego za rękaw.
– Widziałeś posąg? – spiskowym szeptem tchnął mu w ucho.
– Koszmar! – zrecenzował ZDO.
– To nie jest bóg! – oświadczył Raszyn.
– Czy pan mnie, driver, ma za kompletnego durnia? Oczywiście, że nie bóg. Taka tam żelazna duperela. Pewnie jakiś działacz polityczny.
– Dookoła same oszustwa – powiedział dowódca z taką miną, jakby właśnie dokonał wspaniałego filozoficznego odkrycia. – W całym Układzie Słonecznym nie ma żadnych nowych idei, a tylko zamienia się jedne bałwany na inne. Wiesz dlaczego? Wiesz, dla kogo to wygodne? Pamiętasz, co mówiliśmy o tym, kto wymyślił nazwy literackie dla bojowych okrętów? Powiedziałeś wtedy, że to był jakiś mądry Żyd?
– No… – wymamrotał ZDO, wytężając pamięć.
– Po pierwsze, wcale nie był żadnym Żydem. A po drugie, nazywali go Erick Stark.
– I co z tego?
– Tępaku! On wcale nie myślał o żadnej ideologii. Po prostu miał nadzieję, że kiedyś jego imieniem nazwą jakiś okręt.
– I osiągnął, co chciał – rzucił Borowski.
– A słyszałeś, jak każe się nazywać patriarcha tych kurdupli? – napierał Raszyn. – Bat’ka! Kretyn! W rzeczywistości duchownych na Rusi zawsze nazywali batiuszka. W sensie: ojciec rodzony. A „bat’ka” to mafijny boss. No i widzisz?
– Niezłe – zgodził się ZDO.
– Nie-na-wi-dzę ich! – syknął admirał, potrząsając dla wzmocnienia efektu palcem wskazującym.
– Tylko proszę się nie napalać, driver – poprosił Borowski. – Nie napalać. Bo ja już znam pana…
– Wszędzie zakłamanie – powtórzył Raszyn. – Mało tego, że w domu nam cały czas kit wstawiali, to jeszcze tu, w Moskwie, w wała robią! Dokoła sami kłamcy. Cała historia to kit! Wszystkie pomysły kradzione!
Pierwszy oficer westchnął z udręką. Pomyślał nagle, że chyba przesadził z tym namawianiem dowódcy, żeby zabrał się za przebudowę świata. Wyglądało, że admirał wziął sobie ten pomysł za bardzo do serca.
– No nic, my wyjaśnimy Ziemianom, że należy żyć z prawdą na ustach – spokojnie obiecał Raszyn. – Jestem pewien, że się nauczą.
I w słowach tych było tyle przekonania, i tak okrutnego, że ZDO od stóp do głów ogarnęło nabożne przerażenie.
Starostą Wyszniewo Wołoczka okazał się młody, sympatyczny Rosjanin Wiktor de Ville, ojciec trojga dzieci i absolwent Sorbony z dyplomem z dziedziny terraformowania. Uciekł na ojcowiznę dziesięć lat temu kierowany chęcią poznania na nowo swojego kraju. Z plecakiem, pistoletem maszynowym i licznikiem Geigera. Pieszo ominął skażone regiony, prawie się nie napromieniował i nie dał się pożreć zdziczałym mutantom. Dość szybko napotkał ludzką osadę w okolicach Pskowa, został serdecznie przyjęty, ale wkrótce ruszył dalej na południowy wschód, gdzie życie dopiero się rozkręcało i można było naprawdę coś zdziałać. Teraz pod kierunkiem de Ville’a pracowało i żyło coraz dostatniej dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, bardzo zadowolonych z tego, że trafił im się wykształcony przywódca. Wstrząśniętemu Raszynowi zademonstrowano elektrownię wodną, fabrykę świec, cegielnię i młyny. Budynek merostwa zdobił talerz anteny satelitarnej, mieli tu działający komputer i nielegalny wtyk do Sieci. Wysznij Wołoczok znajdował się blisko zabrudzonej Moskwy, dlatego okolicę patrolowała grupa nieźle uzbrojonych jegrów, przy okazji zajmująca się polowaniem. Raszyn patrzył na to wszystko w milczeniu i klął na doktora Lloyda, który urządził mu niespodziankę i nie zapowiedział, co admirał zobaczy. Etnograf, z widoczną ulgą zrzuciwszy kokon mutanta, uśmiechał się zadowolony.
W Nowogrodzie kuto narzędzia rolnicze i reperowano broń. Był tu też targ i port śródlądowy. W Pskowie funkcjonowało nawet coś na kształt uniwersytetu. Łączność między miastami podtrzymywał prymitywny telegraf, a gdzieniegdzie nawet słabe radiostacje. Życie kipiało, ludzie wyglądali na zdrowych. Obcych może nie kochali, ale Raszyn okazał się subtelniejszym dyplomatą niż doktor Lloyd. Tam, gdzie Amerykanin szedł, kryjąc się i maskując, Raszyn po prostu lądował kutrem i znajdował się nagle w samym środku wydarzeń, wypytywał ludzi i opowiadał. Miejscowi żałowali tylko, że tak kiepsko mówi po rosyjsku. I ciągle proponowali, żeby został na stałe.