Выбрать главу

Dozymetry wskazywały, że można tu żyć. Nieco gorzej niż w Kanadzie, ale znacznie lepiej niż w Europie. Poza tym dokoła wszystko przenikał duch prywatnej inicjatywy, nikt nawet nie skarżył się na rząd z tego prostego powodu, że go nie było. Ludzie tworzyli wspólnoty, gdzie wszystkie sporne kwestie sami rozwiązywali tak sprawiedliwie, jak umieli. Na okoliczność masowego najazdu mutantów istniał niewielki sztab pospolitego ruszenia, ale w ostatnich latach mutanci nad walkę przedkładali handel. Można było sądzić, że naprawdę zaczynali wymierać.

Raszyn komunikował się z ludźmi, ciągnąc wszędzie ze sobą Lloyda i Wernera w charakterze samobieżnych rozmówek. Drugiego dnia admirał nagle odzyskał wyraźny moskiewski akcent, dlatego pozwolił Wernerowi na spacer. Najpierw on i Ive chodzili po lasach z obowiązkowym dozymetrem na przegubie i mauserem na ramieniu, wkrótce jednak oswoili się z sytuacją i przestali celować do wszystkiego, co zapiszczało na gałęzi albo zaszeleściło wśród liści. Nigdy wcześniej nie widzieli takiej ilości zieleni i żywych zwierząt.

Kąpali się w czystej wodzie i kochali na miękkiej zielonej trawie. Wdychali upajający zapach siana i pili prawdziwe mleko. Candy podczas polowania ustrzeliła dzika, a potem, kiedy miejscowi hałaśliwie jej gratulowali, szlochała nad ciałem biednego chrumkacza. Andrew własnoręcznie schwytał rybę i nie mógł otrząsnąć się ze zdziwienia, widząc, że jego zdobycz natychmiast powędrowała do garnka. Było to jakieś fantastyczne życie, magiczne, prawdziwe, po prostu żywe, i nikomu się nie chciało wracać na nudny metalowy okręt.

– A nie będziemy mogli przyjechać tu kiedyś, kiedy to wszystko się skończy? – zapytał pewnego dnia Werner. – Może i jesteśmy mieszczuchami, ale przyzwyczaimy się przecież. Tu jest przewspaniale!

– W Kanadzie jest nie gorzej, kochany – powiedziała Ive. – Po prostu nieco mniej lasów, ale za to tło niższe. Zauważyłeś, jak dużo tu jest chorych drzew?

– Oczyszczą – machnął ręką Andrew. – Za pięćdziesiąt lat…

– No to przyjedziemy za pięćdziesiąt lat. Teraz, kochany, wybacz, ale jak się to wszystko skończy, pojedziemy do Kanady.

– Dlaczego? – zdziwił się Werner.

– Mnie w obecnym stanie nie są potrzebne żadne dodatkowe rentgeny – wyjaśniła Candy. – Im ich będzie mniej, tym lepiej.

– Czy ja cię dobrze rozumiem? – ostrożnie zapytał Andrew.

– Sama jeszcze dobrze wszystkiego nie rozumiem. Ale chyba… Andy, co?…

– Przepraszam – wymamrotał, zasłaniając dłonią wilgotne oczy. – To z radości.

* * *

Starosta zastukał w luk kutra wcześnie rano. Młotem, żeby go usłyszano.

– Odlatuj, dowódco – powiedział do Raszyna.

– Coś się stało? – zapytał admirał, przecierając oczy.

– Stało. Otrzymaliśmy telegram. Od strony Moskwy idą maszkary. Wielu. Już są pod Wołoczkiem.

– Czy na kutrze jest broń? – rzeczowo zapytał Lloyd, zapinając spodnie.

– Tylko strzelecka. Ale możemy wywołać destroyer. Wołoczok… Zero trzy megametra. Myślę, że mogą być na miejscu za mniej więcej godzinę. Wcześniej się nie uda, destroyery to nie samoloty. Candy!

– Problemy, szefie? – Ive wysunęła się zza drzwi owinięta w prześcieradło.

– Ile czasu potrzebuje destroyer, żeby przebyć zero przecinek trzy megametra i uderzyć z powietrza?

– Nasze destroyery? Noo… Jakieś pięćdziesiąt minut, do tego pięć – dziesięć na opracowanie i orientację. Sam pan rozumie, szefie, że na takim dystansie nie da się rozpędzić. Będzie musiał startować w przeciwnym kierunku i robić martwą pętlę. I jeszcze jedno, szefie… Ujawni się w ten sposób.

– Mam to w nosie. I tak nas za parę dni wykryją.

– To daremne, dowódco – rzucił markotnie starosta. – Mówiłeś, że twoja broń pali całe miasta. Potwory są na granicy Wołoczka. Jegrzy ich powstrzymują, ale…

– A jakby ich przypalić wydechem kutra? – zapytał Raszyn. – Co, Candy?

– Szefie, na wysokości mniejszej niż zero-zero-jeden nie mogę niczego gwarantować.

– A po prostu przelecieć nad nimi? Wystraszyć? Co pan powie na to, doktorze?

– Och, tego nie należy robić! Tylko ich rozpalimy.

– Dlaczego? – zdziwił się admirał.

– Można pana na chwilkę? – poprosił Lloyd.

Raszyn posłusznie powędrował za nim w głąb kutra.

– Mogę się założyć – powiedział etnograf, zerkając na posmutniałego starostę – że ich wyprawa ma związek z waszym pojawieniem się w Moskwie. Jesteście dla mutantów cudem. I przeklęty Bat’ka, no, ten ich patriarcha, na pewno wymyślił, jak może wykorzystać ten cud dla siebie. Wie pan, on jest na dość chwiejnej pozycji. A wojna to wspaniała okazja, żeby się pozbyć niezadowolonych i zakitować pozostałych.

– To akurat wiem z własnego doświadczenia – przyznał Raszyn.

– Jeśli przelecicie nad ich głowami, to uznają jeszcze raz, że Bóg jest z nimi.

– Destroyery zostawią tam jeden wielki lej – mruknął Uspienski pod nosem. Coś zaczynało chodzić mu po głowie…

Odwrócił się i skierował do wyjścia.

– Posłuchaj, koleś – powiedział do starosty. – Jak sądzisz, wytrzyma Wołoczok choćby godzinę?

– Nie wiem – odrzekł de Ville wpatrzony we własne mokasyny. – Raczej nie. Leć, dowódco. Nie masz tu za co umierać.

– Jestem admirałem i umrę, za co zechcę – warknął Raszyn. – Candy! Łączność ze sztabem. Znajdź mi Tyłka, natychmiast.

– Tak jest, szefie! – Ive już siedziała przy pulpicie, zapinając na piersi kombinezon. – Już, szefie.

– Lepiej odlećcie – poradził jeszcze raz starosta i odszedł.

Essex odezwał się po minucie.

– Mamy tu koncert, Aleks – zakomunikował. – Cały tłum mutantów wdrapał się na urwisko i czaruje na całego. Biegają z pochodniami, wrzeszczą i się nam kłaniają. Śmieszne. Chcesz zobaczyć?

– Posłuchaj, Phil – przerwał mu dowódca. – Zbierz ochotników, każdy ma mieć laser. Postaraj się namówić setkę. Ładuj ich na destroyery, przyczep jakieś kutry desantowe i niech walą na Wysznij Wołoczok. Zadanie: odeprzeć atak mutantów. Powiedz, że giną ludzie. Na miejscu oceń możliwość ataku z powietrza. Ale żeby nie zapaskudzić miasta.

– Spróbujemy… – sapnął szef sztabu. – Będę musiał sam się tam ruszyć.

– Nie warto, Phil. Na destroyerze nie latałeś z dziesięć lat. Tym bardziej w atmosferze.

– I tak jestem najlepszy. Czekaj na meldunek – rzucił krótko Essex i przerwał łączność.

– Tyłek! – ryknął Raszyn. – Candy! Startujemy! Andriej! Dość tego spania! Potrzebuję cię.

– Dawno już nie śpię – odpowiedział Werner, wyłaniając się zza przegrody przedziału napędowego.

Nikt nie widział, kiedy zdążył tam wleźć.

– Zuch. Siadaj do optyki, będziesz korygował ogień. Doktorze, z pana też niezły oficer. Proszę tu, będzie pan konsultował.

– Już wszystko zapomniałem – zaczął się bronić Lloyd, ale natychmiast usiadł we wskazanym fotelu.

– Przypomni pan sobie – obiecał admirał, przypinając pasy.

Kuter skoczył w niebo i runął na południowy wschód.

– Daj w górę na zero-zero-jeden megametra – polecił Raszyn. – Oni nas nie zauważą, a sami będą jak na dłoni.

– Ten chłopak w Wołoczkie ma niezłą radiostację – odezwał się z tyłu Werner, podjeżdżając z fotelem do pulpitu łączności. – Dał nam swoje kody. Może spróbuję?

– Dawaj – zezwolił admirał.

De Ville odpowiedział niemal natychmiast, gdy tylko Andrew złapał jego falę. Starosta mówił spokojnie, jednak w tle słychać było jakiś harmider.