Na skraju wału po uszy w wodzie ponuro stała czwórka mutantów. W zębach trzymali noże, a rękami ostrożnie zagarniali wodę przed sobą, żeby wiatr nie zniósł ich na głębinę.
Przewodnik niespiesznie przykucnął i wpatrzył się w sterczące nad powierzchnią liszajowate, oblazłe z naskórka łysiny. Najbliższa ozdobiona była tatuażem w kształcie prawosławnego krzyża.
– Wasia! – zawołał chłopak niemal z radością. – Wypluj nóż, Wasia! Poznajesz mnie?
Wytatuowany chwycił swoją mizerną broń w rękę i wyszczerzył spiłowane w trójkąty zęby.
– Tylko demony wam pomogły! – wychrypiał. – Ale za to odbiorą wam wasze dusze. A z nami jest Bóg!
– Z nami Bóg! – nierównym chórkiem przez zęby poparła go pozostała trójka.
– Nie macie żadnego Boga – spokojnie powiedział przewodnik. – Co to za Bóg, który nie pozwala zabijać swoich, a każe obcych?
– Wy nie jesteście ludźmi – odparł mutant. – Jesteście bezbożnikami. Nie ma dla was miejsca na świętej ziemi. Po nas przyjdą inni. Pomszczą nas.
– Przecież ty byłeś normalnym facetem, Wasia – rzekł z wyrzutem chłopak.
– Otrzymaliśmy znak. Cud. Bóg powiedział, że teraz jest czas.
– Potwór – podsumował przewodnik. Wstał, odwrócił się do astronautów i wykonał wyrazisty gest kantem dłoni po gardle.
Daleko na południowym wschodzie, gdzieś nad byłą autostradą E-95, rozległo się charakterystyczne brzęczenie i zapłonął pomarańczowy płomień. Essex dobijał słabymi impulsami wycofującą się do Moskwy grupę mutantów, liczącą już tylko jakieś dwieście – trzysta osobników. W niebie nad strefą rażenia można było wypatrzyć białe kółko – to admiralski kuter krążył, naprowadzając „Rocannona-2” na cele.
– Dorwali się staruszkowie – mruknął któryś z astronautów.
Linda podeszła do brzegu i zbliżyła do lustra wody rękę z czujnikiem obrony chemicznej.
– W porządku – powiedziała. – Przy okazji się wymyjemy.
Jej speckostium był zachlapany krwią i błotem od stóp do głów. Stanfield położyła więc mauser na betonie i weszła do jeziora. Mutanci, wytrzeszczając przerażone oczy, cofnęli się, dwaj od razu zaczęli tonąć. Nieustraszony Wasia uderzył Lindę nożem w szklane oko maski, ale ostrze się złamało. Kapitan niespiesznie chwyciła go za gardło i ścisnęła palce. Dał się słyszeć chrzęst kręgów szyjnych, po czym głowa mutanta zwisła bezsilnie. Stanfield puściła martwe ciało, a gdy to wypłynęło plecami do góry, chwyciła następnego wroga za ramię i tylko dotknęła go palcem w skroń. Trzeciego uderzyła otwartą dłonią w obrzydliwie sterczące otwory nosowe. Czwartemu już nie musiała pomagać – utopił się ze strachu.
Linda przykucnęła, zanurzyła głowę, po czym otrząsnęła się i wyszła na brzeg.
– Wspaniała woda! – powiedziała, odpinając maskę. – Patrzcie!
Astronauci pochylili się nad jej czujnikiem.
– Ale wypas! Jak na Wielkich Jeziorach!
– A mówili nam, że tu nawet karaluchy wyzdychały…
– Czytaj więcej takich pierdół!
– Ale nas w konia robią, nie?
– Jak chcecie, chłopaki – mruknęła Stanfield – ale póki słońce nie zaszło, popływam sobie. Nie wiadomo, kiedy znowu trafi się taka okazja…
– A my?
– Płyńcie. Pluton, pozwalam się kąpać. Pół godziny.
– A jak ktoś nas w tym czasie z tyłu…? – zapytał ktoś i zerknął na przewodnika.
Ten usiadł na betonie, rozpiął kurtkę, wyjął z kieszeni dziwacznie haftowany kapciuch, krótką drewnianą fajeczkę i zaczął ją niespiesznie nabijać. Na jego obliczu malowało się wielkie zadowolenie.
– Mówię przecież, że praca skończona – uśmiechnęła się Linda. – OK. Na wszelki wypadek zorganizujemy wartę. Bosmanie, proszę wykonać, wyznaczyć kogoś.
– Tak jest, pani kapitan, madam.
Stanfield wydostała się ze speckostiumu i z ulgą cisnęła nim o ziemię. Zadowolona przeciągnęła się całym ciałem. Zdumiony przewodnik wypuścił z ust fajeczkę.
Linda zanurkowała i na długo zniknęła pod taflą jeziora.
– Wspaniale! – krzyknęła, pojawiając się dobre dwadzieścia metrów od brzegu.
– Ciepła – powiedział z niedowierzaniem jeden z astronautów, próbując wodę stopą. – Nieźle.
– Łyknij – poradziła Stanfield. – Nie dość, że ciepła, to smaczna.
– A można?
– Nie wierzysz analizatorowi?
– Analizatorowi wierzę, nie wierzę oczom. Chłopaki, czy my naprawdę jesteśmy na Ziemi? Może to jakaś inna planeta?
– To jest po prostu inna Ziemia – rzucił ktoś. – Hej, pani kapitan, proszę daleko nie odpływać!
– Ale ja wzdłuż brzegu.
– Dobra, dobra!
Słońce już niemal dotykało lustra jeziora i to mieniło się cudnymi błyskami. Linda nieraz widziała jeziora w Kanadzie i na Wyspach Brytyjskich, nawet kąpała się w nich, ale tam woda była jakaś twarda i nieprzyjazna. A tu przyjemnie opływała rozgorączkowane ciało, wrażenie było z gatunku tych niewysłowionych. Wręcz seksualne.
Stanfield płynęła, czując, jak woda zmywa krew i błoto minionego dnia. Jakby wróciła do swojej młodości, szalonej i nierozsądnej, w której splotły się bójki i zgrupowania, treningi na wytrzymałość i stres ciągłego oczekiwania śmierci, kiedy każdą chwilę człowiek chce przeżyć tak, jakby była tą ostatnią. I teraz, wsłuchując się w swoje odczucia, rozkładając je na części, Linda po raz pierwszy zrozumiała, jak głęboko siedziała w niej zawsze chęć zabijania, która doprowadziła lekkomyślną dziewczynkę do koszar desantu. Dziś odegrała się na mutantach za wszystko. I za nieudany pierwszy rajd na Marsa, i za przeżyty gwałt, i za to, że przez całe lata musiała znosić zwierzenia takich samych psychopatów, nagradzając ich zamiast uderzeniem w głowę ciepłem, zrozumieniem, dobrem…
Gęsto otaczająca brzeg zieleń nagle rozstąpiła się i Stanfield ujrzała niewielką plażę. Tama została daleko za nią i tylko radosne wrzaski potwierdzały, że pluton nie ruszył się z miejsca i że wszystko tam w porządku. Kapitan skręciła do brzegu i z cichym jękiem opadła na piasek.
Na niebie zapłonęły już pierwsze gwiazdy. Czy to się dzieje naprawdę? – pomyślała Linda, głaszcząc mokrymi dłońmi swoje ciało, jakby chciała sprawdzić, czy to aby nie sen. – Co za gnoje z tych, którzy ukrywali przed nami istnienie takich miejsc, takich magicznych okolic… I ludzie tu, choć rzadko się myją, to całkiem mili i tak ich dużo… A my jak idioci, wierzyliśmy, że Ziemianie wymierają… Idioci.
Zaczęła szybciej oddychać, delikatnie pieszcząc swoje piersi i lekko szczypiąc sutki. Od strony tamy słychać było plusk wpadających do wody ciał i chóralny radosny śmiech. Linda rozsunęła nogi, nieco ugięła je w kolanach i wsunęła w siebie palec.
Wtedy potworne uderzenie w brzuch zgięło ją wpół. Linda przekręciła się, uniosła lekko na czworakach i bezskutecznie usiłując zaczerpnąć powietrza ustami, jednym uderzeniem wgniotła skroń skaczącemu na nią mutantowi. Drugą ręką zmiażdżyła czyjąś grdykę. Były sierżant desantu Stanfield z łatwością robiła takie rzeczy nawet bez wspomagania speckostiumu. Gdyby tylko powietrze… Trochę… Żeby tylko krzyknąć. Zawołać na pomoc.
Nagle mocno oberwała w głowę, rzucono ją twarzą w piach. Wściekle kopnęła do tyłu i tam trzasnęła czyjaś kość. Mutanci sypali się na nią z krzaków, jakby mieli tam swoje gniazdo. Linda kilka razy uderzyła z całej siły, nie żałując rąk. Wybiła sobie dwa palce, ale udało jej się rozrzucić napastników i wstała nad ich trupami wyprostowana. W końcu mogła odetchnąć pełną piersią, jednak przegapiła uderzenie w splot słoneczny drzewcem włóczni. Skądś nadleciał kamień i walnął ją w czoło tak silnie, że kapitan Stanfield zakręciło się w głowie. Upadła na plecy, a na nią od razu skoczyło dziesięciu wrogów. Przez zaćmiewającą rozum zbawczą falę niepamięci zobaczyła tuż przed oczami wyszczerzone trójkąciki ząbków i uderzeniem czoła wybiła je co do jednego.