Mimo wszystko jestem szczęśliwy. Dowiedziałem się, dlaczego warto żyć. Okazuje się, że to takie proste…
Tu tekst się urywał. Raszyn poobracał kawałek tkaniny w ręku, ale nie znalazł już ani słowa. Widocznie Andrew nie zdążył napisać, na czym polega sens życia. Po prostu nie zdążył.
– Proszę wziąć chusteczkę, driver – gdzieś z daleka odezwał się Borowski. – Co tam mamy?
Admirał pochwycił podany mu kwadracik miękkiego papieru, wytarł oczy, wysmarkał nos. Potem starannie złożył list i schował go za pazuchą.
– Najlepsza załoga Słonecznego… – powiedział cicho.
– To niby my? I słusznie – skinął głową Borowski. – A co jeszcze?
– Testament. – Admirał podniósł wzrok. – A wy, panowie, tego nie widzieliście. Tak?
– Znowu te rosyjskie wykrętasy – westchnął pierwszy ońcer. – Abrahamie! Wstawaj. Idziemy, brachu, na zabieg.
– I powiedzcie di Lanzie, że tego listu nie było – tonem rozkazu, w starym, dobrym Raszynowskim stylu, oświadczył dowódca. – Jean Paul, sprawdź, kto z techników coś wie, i też każ zapomnieć. Szczerze mówiąc, najchętniej zastrzeliłbym wszystkich, żeby nie było przecieku, ale chyba się starzeję…
– Zdrowieje – wyjaśnił Borowski stojącemu z wytrzeszczonymi gałami Feinowi. – Ale o co chodzi, driver? Skąd takie utajnienie? Niech pan coś powie, przynajmniej ogólnie?
– Ciebie też bym zabił… – wystękał admirał, z widocznym trudem podnosząc się i prostując.
– Będzie żył! – radośnie zawołał ZDO. – Taka jest moja diagnoza. Driver, jakże się cieszę! Bo już mnie pan wykończył tym swoim kwękaniem…
– Jeszcze cię wykończę wojowaniem – obiecał mu Raszyn. – No, walcie, woje, na swoją wieczorną lewatywkę!
– Zostawić trochę dla pana? – zakpił Borowski.
– I to dużą porcję – skinął głową dowódca, po czym pomaszerował w stronę, gdzie Ive usiadła na ciepłym od słońca betonie. – Najlepsza załoga Słonecznego… – mamrotał, idąc. – Najlepsza załoga Słonecznego… No tak, Andriej, to prawda. I ty, głupi, wcale nie byłeś w niej na ostatnim miejscu. Och, jaka szkoda…
Candy uśmiechnęła się na widok admirała. Uśmiech był delikatny, nieco jakby nie z tego świata. Raszyn usiadł obok i wbił posępne spojrzenie w wodę.
– Spakowałaś się? – zapytał. – Gdy przyleci Phil, będziesz miała mało czasu.
– Czasu… – w zamyśleniu powiedziała Ive. – Niezłą mamy ochronę przeciwpromienną, prawda?
Stary dowódca popatrzył na nią, nie rozumiejąc, co dziewczyna ma na myśli.
– Tak jest, jak jest – powiedział szybko. – Zewnętrzne poszycie trzeba będzie zedrzeć i pochować. Im prędzej, tym lepiej. Straszliwa kupa roboty, łatwiej by było cały okręt wywalić. Widziałaś, jak promieniuje?
– Ciągle myślę o Andrew – wyjaśniła Candy. – Jaką dawkę złapał, jak pan sądzi?
– Gdzie? – nerwowo mruknął admirał, odsuwając się. Oczywiście, miewał do czynienia z nerwowymi przypadkami, ale jawnych wariatów ciągle i nadal się wstydził.
Biedna dziewczyna – pomyślał. – I ciebie wojna w końcu uderzyła. Chlasnęła w najczulsze miejsce. Jaka szkoda…
– Gdzie złapał?
– W łapie – powiedziała Ive, wskazując palcem okręt. I znowu na jej twarz wypłynął uśmiech – nieśmiały, jakby pełen poczucia winy.
Raszyn odwrócił się tak gwałtownie, jak tylko pozwalało mu zdrowie. „Skoczek” wyglądał w tej chwili dość dziwnie. Zamiast mocnej opływowej rufy w tylnej części okrętu miał tam rozwinięty pąk. We wszystkie strony sterczały łapy – konsole, które jeszcze dobę temu trzymały na amen sekcję reaktora.
– Miał taki głos, kiedy się żegnał… Nie zauważył pan, szefie? Jakby szedł albo się gdzieś czołgał. Wie pan, ja dziś cały dzień przesiedziałam nad schematem okrętu. W sekcji reaktora są takie szczeliny, po których można wyjść prosto na łapy. A w samych łapach też są sztolnie…
Andrew pracował w ciężkim skafandrze – przypomniał sobie Raszyn. – Cholernie niezwrotny, ale cały z ołowiu. I co jeszcze? Termoizolacja czterowarstwowa. Egzoszkielet. Z jaką prędkością mógł się poruszać? Na uczelni robiliśmy zawody w bieganiu w takich skafandrach. Mnie się nie udało. Dobra, a szerokość sztolni kablowej w łapie? Chwila… Ciekawe, kto z nas jest większym świrem: ja czy Candy?
– Mocno się pokłóciliście? – zapytał.
– Jestem idiotka – powiedziała Ive. – Kretynka i tyle. Po prostu nie mogłam zrozumieć, że jesteśmy różni i… No i że on ma prawo być takim, jakim jest. No… A on, moim zdaniem, śmiertelnie się obraził.
– Śmiertelnie… – niczym echo powtórzył admirał, rozważając coś. – Śmiertelnie…
– Byłam głupia, ale co mam teraz zrobić, zastrzelić się?! Nie rozumiałam, że on jest taki delikatny…
– Yhy…
– Co yhyV. – wypaliła Candy, zapominając, że Raszyn jest jednak trzygwiazdkowym admirałem.
– Mówię, że chłopak zawsze szybko kumał w krytycznych sytuacjach – wyjaśnił dowódca.
Wstał, podparł się pod boki i nachmurzył. Ive również się podniosła.
– A przy tym ma po prostu zwierzęcy instynkt samozachowawczy – rozważał na głos Raszyn, nie zauważając, że mówi o Andrew już w czasie teraźniejszym.
– Aa…
– Be! – Admirał wyciągnął z kołnierza mikrofon. – A ty, Ivetto, rzeczywiście jesteś głupia jak rzadko. Gdybym to ja był twoim ojcem, sprałbym cię na kwaśne jabłko! Miałaś chłopa z bogatą przeszłością, trzeba go było chronić! A ten… Skąd on mi się zwalił na głowę, były wariat i były kryminalista! Gdzie go mam teraz szukać, co? Delikatna i czuła dusza, żeby go w te, nazad i dogłębnie!… A może się tam przekręcił? Przecież to już doba!
Candy z rękami w kieszeniach demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami.
– Borowski! – ryknął Raszyn do mikrofonu. – Uwaga! Alert dla wszystkich, którzy mogą się poruszać! I do rufy! Przeszukać mi wszystkie zakątki, gdzie może zmieścić się człowiek! Zajrzeć do każdej dziurki! Może on stracił przytomność albo coś innego… Koniecznie popatrzcie w łapach, może tam się wala!
– Kto? – zapytał oszołomiony pierwszy oficer.
– Przecież porucznik Werner, jego mać! – wrzasnął admirał.
Przez chwilę Borowski milczał, nie dowierzając.
– To, oczywiście, nie jest moja sprawa – zaczął – ale wydaje mi się…
– Wy-ko-nać! – wyszczekał Raszyn i przełączył się na inny zakres. Wziął kilka głębokich wdechów, żeby wrócić do normy. Potem powiedział już spokojniej:
– Uspienski wzywa de Ville’a. Zgłoś się, Wiktorze. Pilna sprawa.
– Tak? – odezwał się starosta.
– Nie masz tam przypadkiem moich ludzi?
– Na razie nie spotkałem. Ale pomysł jest niezły! – ucieszył się de Ville. – Właśnie sobie pomyślałem, że się tak obijają w obozie bez zajęcia. A mnie…
– Wiktor, ja poważnie.
– Nie, chyba nie mam.
– Nikogo nie zauważyliście?
– A co, dezerterzy?
– Niezupełnie. Po prostu mógł sobie pójść na spacer pewien technik. Pamiętasz go. Andriej, taki rozczochrany, z kitką.