Выбрать главу

W czasie ataku wszystko, co dzieje się dokoła jednostki, można podziwiać tylko z SDO. Dobry widok zapewniają monitory grupy ogniowej, siedzącej dokładnie w geometrycznym środku okrętu. Niezły przegląd sytuacji ma też rezerwa – młodzi nawigatorzy, zajmujący podczas walki rezerwowe stanowisko dowodzenia. W sumie bezpośredni uczestnicy wydarzeń to maksimum pięćdziesięciu ludzi. Wachta wypoczywająca leży w kajutach z opuszczonymi maskami speckostiumów i dusi komara. Jeśli trzeba będzie kogoś zmienić czy w ogóle opuścić uszkodzoną jednostkę, zostaną obudzeni.

Zasada mniej wiesz – lepiej śpisz nie dotyczy podczas boju tylko dowódcy, jego zastępcy i brygady techników. Ci są niezastąpieni. I tak Raszyn czuwa na SDO, Borowski na Stanowisku Ogniowym Okrętu (które teoretycznie powinno mieć równie zwięzły skrót SOO, ale nawet w admiralicji ktoś zrozumiał, że może to budzić nieco niewłaściwe skojarzenia z małpami w klatkach), a Werner z drużyną czeka przy osłonie sekcji reaktora. Poza nimi na idącym do walki „Skoczku” powinien czuwać doktor Epstein i asystująca mu w ciężkich przypadkach Linda. Ale ta para zawsze działała wbrew regulaminowi – skoro w marszu mają roboty powyżej łokci, właśnie podczas walki korzystali z okazji, żeby się wyspać. Wtedy jakoś nikt nie skręcał sobie nogi ani nie wpadał w depresję, gdyby zaś – co na cruiserach rzadko się zdarza – okręt zaliczył dziurkę w strefie roboczej, umarli na śmierć raczej nie wymagają terapii.

Do chwili zakłócenia przez kontradmirała Esseksa ciszy radiowej życie na cruiserze „Paul Atrydes” toczyło się zwyczajnym trybem. Okręt flagowy idealnie utrzymywał pozycję w centrum atakującej grupy i, basowo pomrukując zasobnikiem, opadał na Marsa. Lecąca w awangardzie grupka destroyerów już musnęła wierzchnie warstwy atmosfery.

– Na dole mamy niewielką turbulencję – powiedziała Ive. – Może nas na podejściu lekko trząchnąć. Wszyscy zapięli pasy, mam nadzieję?

Raszyn, którego funkcje admiralskie w tym momencie już się zakończyły i sprowadzały wyłącznie do konsumpcji informacji z monitora, powiedział: Hm.

– Dwie minuty do otwarcia ognia – zameldował Fox.

– Tak. Hej, co tam w eterze? Klient się nie rusza?

– Nie, sir. Wyłapujemy niewielkie tło radiowe, ale to tylko ich radiostacje przenośne.

„Skoczek” nagle szarpnął się i odbił w lewo. Niewielka turbulencja wyglądała raczej na poważną burzę. Po krótkim majtnięciu okręt wrócił na kurs.

– Burza – mruknęła Candy. – Tornado. Proszę popatrzeć, sir, na dole mamy prawdziwe tornado. Idzie na nasz cel.

– Dlatego się nie ruszają – podsumował Raszyn. Oznaczające położenie okrętów gwiazdki na jego monitorze pokazywały, że grupa znakomicie trzyma szyk. – Dobrze idziemy. Dokładnie według rozpiski. Nawet…

W tym momencie Essex wypowiedział swoje słynne dwa słowa.

Astronauci twierdzili potem, że kiedy rozległo się owo demaskujące Grupę F FW, mieli wrażenie, jakby to świętokradztwo wprawiło w osłupienie cały zamieszkany kosmos.

– Idiota! – ryknął na stanowisku ogniowym Raszyn i wywołał Esseksa na kodowanym zakresie.

– Mamy zafiksowany cel – beznamiętnym tonem zameldował Fox.

Idący do ataku cruiser brzęczał jak napięta cięciwa.

Admirał głośno powiedział po rosyjsku coś, czego nikt nie zrozumiał. Na „Skoczku” podstawowy słownik admirała był raczej znany, ale w tym momencie dowódca użył czegoś nowego.

Jednak szef sztabu nie dał mu okazji do długiej wiąchy.

– Duże nagromadzenie sprzętu w strefie rażenia – powiedział szybko, pojawiwszy się na ekranie. – I żadnych ludzi.

– Coś ty narobił, skurwielu?! Zwieją!

– Nie zdążą. Powtarzam: nie ma tam nikogo w promieniu co najmniej stu mil.

– No to co, pieprzony admirale?!

– Kontradmirale. Według regulaminu armie sojusznicze powinny tu już być w odległości trzydziestu mil i czekać, aż damy salwę.

– Jaki znowu regulamin, durniu! Przecież to Marsjanie!

– Tak, ale to nasi uzgadniali operację. Czyli powinniśmy się orientować na ziemski regulamin walki. W przeciwnym przypadku zostalibyśmy powiadomieni.

– Rzeczywiście Tyłek z ciebie – rzucił Raszyn i rozłączył się.

Essex wykonał gest, jakby umywał ręce. Gapiło się na niego kilka par zdumionych oczu – nikt z podwładnych siedzących na SDO „Gordona” nie był najwyraźniej biegły w gestach biblijnych.

Na dole pojawiły się żółte błyski eksplozji – ktoś na chybił trafił młócił niebiosa laserem. Nie miało to żadnego sensu, Grupa F i tak przecież wybrała do przeprowadzenia ataku maksymalnie szaloną trasę.

Admirał, mamrocąc pod nosem rosyjskie słowa, odwrócił się do ekranu przeglądowego.

– Marsjańską falę natychmiast – polecił. – Łączność głosową!

– Minuta do otwarcia ognia – przypomniał Fox.

– Wiem! – ryknął Raszyn. – Dajcie mi łączność! Znajdźcie ich!

Ive, naprowadzająca kiwającego się na boki „Skoczka” na cel, nie mogła wprawdzie odwrócić wzroku, ale świetnie wyobrażała sobie, jakie wściekłe oczy ma dowódca. Takiego czegoś, co działo się w tym momencie, jeszcze nie widziała w życiu. Do głowy jej nie przychodziło, że kilka chwil przed atakiem można szukać kontaktu z wrogiem.

Bezładna strzelanina z dołu ustała. Odżyły głośniki.

– Powierzchnia wzywa admirała Esseksa! – krzyknął obcy głos. – Ną Boga, admirale!

– Kontradmirała Esseksa – tym razem to Raszyn poprawił upierdliwie. – Co za fiut nadaje?

– Nie można zidentyfikować – pośpiesznie zameldował łącznościowiec. W kartotece głosowej „Skoczka” znajdowały się dane wszystkich czynnych marsjańskich dowódców. Czasem dzięki temu szło rozszyfrować obcy podstęp wojenny.

– Tu Essex – rozległo się w eterze. – Kim jesteś?

– Pułkownik Ton, samoobrona Republiki! Gdzie pan jest, admirale? Co się dzieje?!

– Dlaczego zaatakowaliście, nie czekając na nas?

– Ale… jak to… Co znaczy: nie czekając na nas7.

– Mamy rozkaz o wspólnej operacji. My ostrzeliwujemy powierzchnię, wy przejmujecie.

– Kogo przejmujemy? – zdziwił się Marsjanin.

Potem zapanowała grobowa cisza. Zapewne szefa sztabu ogarnęły wątpliwości albo już żałował okazanej szlachetności i szacował, jak oberwie od Raszyna.

– Do otwarcia ognia trzydzieści – powiedział Fox.

– Żadnego pułkownika Tona – zameldował łącznościowiec – nie było i nie ma, sprawdziłem.

– Tak myślałem – skinął głową Raszyn. – Kiwają nas. Och, niech tylko stąd ujdziemy z życiem, Tyłek pożałuje… Zaduszę tego panikarza.

– Tu są tylko kopalnie… – wymamrotał Marsjanin. – A my ochraniamy… Tylko nie strzelajcie, na Boga…

– Niestety, Boga nie ma – powiedział Essex ze smutkiem w głosie. – Hej, Aleks! – zawołał. – Wybacz mi, kretynowi.

– Bóg niech ci wybaczy – syknął zjadliwie dowódca Grupy F. Lipny pułkownik ostatecznie się zdradził. Marsjanie nie byli religijni. A piraci i przemytnicy, ludzie przesądni z samej definicji złodziejskiego fachu – tak.

– Admirale Uspienski! – rozległy się wrzaski z dołu. – Nie róbcie tego! Jesteśmy swoi!

– Czas! – sapnął Fox.

Marsjańską bazę znowu rozjaśniły błyski. Kolejne pudło!