Выбрать главу

– Zezwalam – cicho powiedział Raszyn.

Kanonier delikatnym ruchem przejechał po pulpicie kontaktowym. „Skoczek” drgnął całym potężnym ciałem, skalisty płaskowyż na dole zasnuła bura chmura. Po ułamku sekundy Grupa F, spluwając ogniem, przemknęła nad celem i zniknęła. Do ziemskich okrętów nie został oddany ani jeden wystrzał. Najprawdopodobniej już nie miał kto strzelać. Obrabiany fragment powierzchni przesłoniła szczelna powłoka pyłu, przez który słabo przeświecał wolno puchnący malinowy grzyb.

– Cel zdławiony – zameldował Fox.

– Jak tam z nami? – zapytał admirał.

– „Rocannon” nie strzelał. Awaria systemu, blokada głównej lufy. Reszta w porządku.

– Odwołanie stanu gotowości. – Raszyn wyprowadził na ekran obraz pozostawionej już daleko za sobą powierzchni Marsa. – Ta-a-ak… Trochę im zepsuliśmy bazę… Kapitanie-poruczniku Kendall!

– Słucham, sir! – ochryple odezwała się Ive. Utrzymanie „Skoczka” w locie koszącym kosztowało ją sporo trudu.

– Dalej działamy według planu. Zuch dziewczynka!

– Tak jest, sir.

– A teraz Tyłek do mnie, na rozszarpanie! – niemal wesoło rzucił dowódca,

* * *

Abraham Fein ocknął się i odkrył ze zdziwieniem, że wcale nie jest nagi i nie leży w łóżku żony, w którym właśnie pokazał, co to znaczy prawdziwy astronauta. W rzeczywistości zwiadowca był zapakowany w skafander bojowy i bezwolnie zwisał z fotela na pokładzie „Ripley”. Wyprostował się z trudem. Przez pewien czas, chcąc dojść do siebie, siedział nieruchomo, często mrugając. Potem poruszył głową, chwycił zębami ustnik i wypił kilka łyków energizera. Napój przyniósł mu ulgę. Mógł się już rozejrzeć.

Namierniki pokazywały, że z dwudziestu ostatnich godzin blisko trzydzieści minut commander przebywał w głębokim omdleniu, a przez resztę czasu spał. Inni członkowie załogi byli nieprzytomni godzinę albo dwie, potem zapadli w sen, nie do końca zdrowy, pełen koszmarów, ale mimo wszystko regenerujący.

Scout oddalał się od Słońca z przyspieszeniem bliskim granicznego. Obraz mapy nieba nie wywoływał zachwytu. Fein wyprowadził na monitor dane optyki obserwującej, szybko przewinął zapis i skamieniał.

Alieni dwukrotnie doganiali „Ripley” podczas niesterowanego lotu. Po dwóch godzinach od omdlenia dowódcy i po kolejnej półtorej. Dwa połyskujące wykrętasy nieoczekiwanie wyskakiwały przed dziób jednostki, usiłując oddziaływać na nią przy pomocy jakiegoś pola grawitacyjnego. Za każdym razem malutki scout szczęśliwie przeskakiwał między prześladowcami i gdy oddalał się na jakąś setkę mil, Obcy znikali. Pojawianie się i znikanie Alienów było wręcz magiczne – z niczego gęstniał szary obłok, a w nim statek wroga. Wisiał chwilę, drżał, otulał się mgłą i tajał.

Fein jęknął zachwycony. Legendarny zero-transport, który Ziemianie usiłowali opanować na prototypie „Gorbowskiego” i w który – jak się wydawało – nie wierzyli nawet projektanci statku, istniał naprawdę. Abraham przypomniał sobie przypadek „Skywalkera”, oszacował, jakie zalety da Obcym zero-T w prawdziwej walce, i jęknął ponownie.

Dlaczego nas puścili? – pomyślał. – To raczej nieprawdopodobne, że u nich, jak u nas, i broń, i napęd są zasilane z jednego źródła. Na pewno nie. Przecież generowali swoje tajemnicze promienie od razu po wynurzeniu się z podprzestrzeni czy jak jej tam. Czyli mogli również wystrzelić nam w rufę. Znaczy, że wypuścili nas z premedytacją. A może mam o nich zbyt wysokie mniemanie… Ze strachu.

Mocno zacisnął powieki. Potem drążącą ręką dotknął kontaktów na podłokietniku fotela i zaczął pracować. Po kilku minutach zakończył obliczenia i wprowadził do kompa nowy kurs.

„Ripley” płynnie zmieniła kierunek. Powoli zaczęła odchodzić w górę, opuszczając płaszczyznę ekliptyki. W tym momencie Fein był gotów nawet przez miesiąc kręcić się nie wiadomo gdzie, żeby tylko nie spotykać znowu Obcych. Zwyczajne nawigacyjne sztuczki nie dawały takiej gwarancji. A obszerna półpętla wyrzucała scouta ze strefy zainteresowań Alienów.

Należało zameldować dowództwu o ostatnich obserwacjach, ale commander nie odważył się na to w tym momencie. Był za bardzo wykończony i stłamszony. Nie zamierzał wysyłać meldunku, zanim nie wróci do Układu Słonecznego wysoko nad płaszczyzną, po której poruszały się planety i statki.

Załoga spała. Fein westchnął. Budzić ludzi nie było sensu, ich psychika wyraźnie nie otrząsnęła się jeszcze z szoku. Przyjdzie czas – sami się ockną. A może by tak…

Usunął niemal całą energię ze zwierciadła, przyspieszenie spadło do jeden G. Commander sprawdził stan powietrza w pomieszczeniu, uznał go za dobry, podniósł więc pokrywę hełmu, odpiął maskę antyprzeciążeniową i zaczął spazmatycznie kasłać, uwalniając płuca z mieszanki oddechowej. Potem odpiął pasy, by ostrożnie stanąć na nogi. Kiwnął się, ale ustał. I wolno, chwytając się wszystkiego, czego tylko mógł, ruszył na rufę.

Z szafki nad sedesem wyjął hermetycznie zamkniętą plastykową kolbę. Przerzucił kilka przełączników na panelu i uważnie wsłuchał się w syk wymyślnej konstrukcji. Pokiwał z zadowoleniem głową, następnie podniósł pokrywę z groźnym napisem nie srać! Wsunął w trzewia muszli wielką z powodu wzmacniającej rękawicy, ale wystarczająco zręczną dłoń. Chwycił i wyciągnął przewód z kranikiem na końcu, podłączył go do kolby. Przekręcił wentyl. Kosmiczny węzeł sanitarny chrumknął, by wypluć porcję brunatnej cieczy.

Na pokładzie innego scouta Grupy F tego typu działania oznaczałyby, że odznaczany wielokrotnie commander Fein oszalał ostatecznie. Ale nie na „Ripley”. Werner, były podwładny Abrahama, zaczął eksperymenty z kiblem, jeszcze latając na „din Alcie”. Konstrukcja urządzenia była zbyt zaawansowana, żeby się do niego po prostu wypróżniać. Byłoby to uwłaczające dla ziemskiej myśli technicznej.

Fein zahermetyzował ponownie muszlę, po czym wrócił na swoje miejsce. Połączył się z fonoteką i nastawił cichą muzykę. Odkorkował kolbę, przysunął do szyjki nos, powąchał.

– Do-obrze – powiedział zadowolony. – Do przyjęcia.

Rozejrzawszy się jak przestępca, uniósł naczynie w błazeńskim toaście, zrobił konieczny w takim wypadku wydech i łyknął. Z trudem złapał oddech. Błysnął oczami.

– Matko kochana! – zawołał. – No, chłopaki, żebym zawsze takie coś miał, a wy żebyście się obudzili!

I łapczywie łyknął znowu.

* * *

Szef sztabu polecił zwolnić. Grupa F odpięła maski i przebrała się ze speckostiumów w lekkie robocze mundury. Astronauci radośnie poszli pod prysznice, a potem łapczywie pochłaniali zwykłe, ludzkie jedzenie. Ale normalnego upojenia z powodu ziemskiej grawitacji nikt nie odczuwał. Na grupę zwalił się taki problem, przed jakim jeszcze nie stała w ciągu całej historii bojowej.

Oleg Igoriewicz Uspienski, trzygwiazdkowy admirał floty kosmicznej, kawaler wielu orderów i medali, niemłody i śmiertelnie już zmęczony mężczyzna, leżał w swojej kajucie, odwróciwszy się twarzą do ściany. Leżał bezwładnie jak szmaciana lalka. Na środku stojącego na biurku monitora tliła się gasnąca czerwona kropka – pozostawiony za rufą Mars.

To była demonstracja. Ktokolwiek by wszedł do kajuty, a tym razem admirał nie zamknął drzwi, zobaczyłby właśnie to, przeklętą Czerwoną Planetę na monitorze. Tym sposobem Raszyn okazywał, że nie ma ochoty na szczerą rozmowę.

Minęła doba od chwili, kiedy odsunął się od pełnienia służby i leżał w milczeniu i nieruchomo, odmawiając jedzenia i nie odpowiadając na próby wciągnięcia go do rozmowy. Chwilami wydawało się, że po prostu śpi.