Essex zaklął ciężko i ruszył na wyznaczony patrol. Po przybyciu do punktu przeznaczenia zameldował się przez komunikator, polecił załodze wykonać rutynowe czynności zgodnie z regulaminem – w końcu astronauta bez zajęcia to potencjalny dywersant – a sam oparty łokciami na pulpicie oddał się tęsknicy. Reszta Drugiej Eskadry Osłony miała tego dnia wyruszyć w najprawdziwsze piekło, zetrzeć się z hordami zręcznych marsjańskich fighterów, osłaniając zrzut desantu na Red City. A on, Essex, obijał się nad drugą półkulą Czerwonej Planety, praktycznie niezasiedloną z powodu braku zasobów. Nie było tu też żadnych godnych uwagi widoków. Pod „Rocannonem” rozpościerała się pustynna równina. Sterczała z niej tylko jedna samotna skała, pod którą w niepamiętnych czasach zbudowano kopalnie, wydrążono głębokie sztolnie, a następnie je porzucono. Przynajmniej tak zdawało się dowództwu.
Dowódca niefortunnego patrolu urządził później w sztabie taką awanturę, że trzech zwiadowców zostało przerzuconych na dół. Głównie za to, że nie wpadli na pomysł, aby wycelować skaner w samotną skałę, pod którą właśnie zagrzebali się Marsjanie. Jedyne, co zwiadowcy powinni byli zrobić, to obniżyć pułap, a wtedy odkryliby, że sztolnie są znacznie głębsze, niż to było oznaczone na starych mapach. Ale im nie chciało się manewrować – w wyniku tego niechlujstwa Essex dokonał czynu godnego medalu, rozwalił dobry statek, stracił zdrowie i niemal całą załogę.
Nim to się jednak stało, siedział sobie pogrążony w tęsknicy, gdy nagle spod skały nieoczekiwanie wystrzeliły kłęby pyłu, sztolnie stały się lufami startowymi i wyskoczyły z nich czarne, podłużne obiekty. Potem się okazało, że to dziewięć marsjańskich destroyerów. Trzy ogniwa. Ale w chwili ich startu, chwała gwiazdom, Essex myślał, że było ich mniej. Ryknął wtedy tak, że niemal sam ogłuchł, i walnął obiema rękami w styczniki. „Rocannon” zawył, przekoziołkował i runął na spotkanie wroga.
Od skały do pobojowiska nad Red City było co najwyżej dziesięć megametrów, Marsjanie sądzili, że w decydującym momencie uderzą w ziemski desant z flanki. Samotnym patrolowym destroyerem się nie przejmowali, takie okręty łatwo rozwalali przy wznoszeniu. Ich planiści dobrze znali taktykę Ziemian, więc byli w stanie wyliczać z wyprzedzeniem możliwe posunięcia spanikowanego dowódcy. Destroyery separatystów otworzyły ogień zaraz po oderwaniu się od powierzchni, odcinając „Rocannonowi” drogę ucieczki. Jakikolwiek manewr odwrotowy Essex by wybrał, i tak czekała go przestrzelina w burcie.
Ale on nie zdążył ani się wystraszyć, ani nawet dokładnie oszacować siły przeciwnika. Po prostu wątrobą poczuł, że znalazł się w niestandardowej sytuacji i że jeśli nie zadziała odpowiednio, to choć jego rodzima Druga Eskadra niewiele na tym straci, ale nieruchawe desantowe okręty zostaną mocno przetrzebione. A poza tym „Rocannon” oberwie i zginie on sam, ukochany kapitan Essex. Dlatego podporządkował się instynktom. Nie wykonał żadnych standardowych manewrów, po prostu spikował pionowo w dół, przebił się przez wraży szyk i cudem wyhamował nad samą powierzchnią. W czasie kiedy Marsjanie ostrzeliwali niebo, oczekując, że gdzieś nad ich głowami nagle rozbłyśnie miła oku eksplozja, Essex wzbijał gigantyczny słup burego pyłu, zawracał falujący na spoinach destroyer i histerycznie rechotał. Jego wisielczy humor potęgował wysokościomierz, który nad powierzchnią miał zbyt wielki błąd i wskazywał z uporem maniaka, że „Rocannon” na sto metrów wbił się w Marsa.
Walka w przestrzeni jest skomplikowana, a dla niedoświadczonego obserwatora odbywa się chaotycznie i bez planu. Okręty bojowe są naszpikowane zakłócaczami, w dodatku przez cały czas zrzucają fałszywe cele. Karbonowoczarne poszycie okrętów z kolei skutecznie pochłania promienie radarów. Odnalezienie prawdziwej pozycji statku przeciwnika to najtrudniejsze zadanie. Trafienie osiąga się poprzez analizę trajektorii mimet, fałszywych celów oraz dobrą pracę optyki, bo nawet absolutnie czarny obcy okręt ma gdzieniegdzie jaśniejsze punkty, na przykład po uderzeniu mikrometeorytów. Poza tym, cokolwiek by robił, zasłania gwiazdy.
Każdy okręt ma też słaby punkt – rufę z kruchymi zwierciadłami. Na statkach komercyjnych jest zazwyczaj jedno zwierciadło, nie mają się przecież czego obawiać. Na destroyerach są cztery, a między nimi baterie rufowe. Gdyby Marsjanie wpadli na pomysł, żeby huknąć z rufowych w chmurę pyłu na dole… Ale albo uznali, że sami ją wznieśli, albo nie zdążyli pomyśleć. Ich okręty biły w niebo, zużywając w ten sposób część energii i tracąc tym samym ważne przyspieszenie. „Rocannon” zaś ustawił się na niemal równym kilu, wysunął z chmury dziób, dostrzegł idealną dla siebie sytuację i zaczął młócić wszystkimi czterema laserami.
Trzy zamykające szyk okręty zostały zdmuchnięte jak na strzelnicy. Pierwsze dwa straciły ciąg i opadły na powierzchnię, niemal na głowę Essexa. Kolejny destroyer trochę się uchylił i zaczął iść bokiem, całą mocą silników wspomagających ratując się przed siłą ciążenia Czerwonej Planety. Innemu, który zdołał wzlecieć nieco wyżej, Essex tak rozwalił rufę, że ten ugrzązł na niskiej orbicie, z której musiał zrzucać moduły ratunkowe. Ale pozostała piątka Marsjan, zorientowawszy się, że popełnili błąd, rzuciła się w różne strony i zaczęła ustawiać szyk bojowy. Ale wszystkie ich okręty były już zakodowane w celownikach „Rocannona” i żadne mimety nie dałyby rady oszukać Esseksa.
Ale on też był dla Marsjan jak na dłoni. Czarna plama na burym tle globu. Minuta do uroczystego pogrzebu. Najpierw pół minuty na bojowy zwrot separatystów. Potem tyleż samo, by zgromadzić energię na impuls. I mogiła.
„Rocannon” wznosił się z potwornym wysiłkiem. Za wolno. Reaktor nie dawał rady – cała moc przed chwilą poszła na salwy, nie mogło więc teraz być mowy o odpowiednim przyspieszeniu. Marsjanie zmieniali szyk. Niespiesznie. To byli na swój sposób uczciwi chłopcy. Uczyli się latać na Ziemi i teraz dali Esseksowi czas do namysłu – rozbić się wraz z okrętem czy zrzucić załogę w modułach awaryjnych. Tak czy owak, mieliby sukces – z zamaskowanej bazy ratownicy pobiegną na wyścigi. Jeszcze ani razu buntownicze Red City nie brało do niewoli astronautów Grupy F. Może nawet ich nie zabiją.
– Mamy potwierdzenie – nienaturalnie spokojnym głosem zameldował ZDO. Essex skinął głową. Druga Eskadra otrzymała sygnał alarmowy i przyjęła go do wiadomości. Może Uspienski na wspaniałym „von Reyu” gna już na pomoc. Chociaż racjonalniej byłoby wpisać „Rocannona” od razu do rubryki strat i nie ganiać okrętów tam i z powrotem. Regulamin na to pozwala.
– Za ile pełny ciąg? – wypuszczając z rąk styczniki, zapytał Essex. Po prostu tak, żeby o coś zapytać.
– Nie zdążymy – odparł ZDO. Oczekiwał, że dowódca każe huknąć w któregoś z Marsjan na pożegnanie i pędzić do modułów ratunkowych. Ale on zdecydował inaczej. Wykonał ruch, przez który „Rocannon” na kilka sekund stracił zdolność bojową, zaskakując tym całą załogę. Essex twierdził później, że doznał olśnienia. Rzadki przypadek intuicji.
– Uwaga! Wszyscy baczność! – zakomenderował. – Za trzydzieści sekund zrzucam moduły. Puste! Jasne?! I posuwam po balistycznej. Jeśli ktoś łaknie niewoli, serdecznie zapraszamy. Myśleć!
Zapanowała pełna napięcia cisza. Astronauci myśleli. Ktoś chwycił się za głowę. Ale nikt nie wstał z miejsca.
– Wyłączyć ciąg! Energia do akumulatora! – z ulgą w głosie rozkazał Essex. – Kiedy się zbliżą, walimy z rufowych.