– Świetnie! – radośnie potwierdził kanonier. Załoga ruszyła wykonywać polecenia dowódcy. Nikt nie skorzystał z modułów awaryjnych.
Nim Marsjanie zakończyli manewr zwarcia szyku, „Rocannon” wykorzystał najprawdopodobniej jedyną szansę – udał porzucony okręt i ściągnął wroga do siebie. Essex zerwał zawleczkę i wdusił przycisk odrzucenia modułów. Destroyer ciężko majtnął się na boki. Jego korpus pękł w kilku miejscach. Niewielkie sekcje, rozjarzywszy się płomieniem silników hamujących, poszybowały w dół.
Kapitan wprowadził okręt na trajektorię balistyczną. „Rocannon”, na oko niekierowany już ludzką ręką, wolno oddalał się od Marsa po stycznej.
Następne minuty były dla załogi testem, który zniesie tylko wariat. Albo wojskowy astronauta, co daje mniej więcej to samo. Marsjańskie destroyery jak węszące bestie pokręciły dziobami, wodząc za modułami otworami strzelniczymi głównych laserów.
– Co za suczesyny! – obruszył się ZDO. – Przecież oni nas…
I w tym momencie Marsjanie zaczęli strzelać.
Na „Rocannonie” rozległ się krzyk. To było niewyobrażalne, straszne, wskrzeszało w pamięci opowieści o potwornościach Kotłowaniny i Północy. Czegoś takiego astronauci nigdy nie widzieli.
Moduły awaryjne rozjarzyły się i zmieniły w obłoki pary.
– Zabili nas – skonstatował ZDO. – Co za gnidy…
– Co tu dużo gadać: czerwonodupki – dołożył się kanonier.
– Nie przeklinać, myśleć, co robimy, jeśli nie będą chcieli wziąć nas na abordaż – zarządził Essex. – Powinni raczej pędzić do Red City, a nie zatrzymywać się tu.
– Pełna moc na dochodzenie i walimy z czołowych – powiedział kanonier. – Jeszcze ze dwa rozwalimy. Wielka sztuka?
– A pozostali trzej rozwalą nas – rzucił z tyłu któryś z nawigatorów.
– To tylko pięciu – zauważył ZDO. – Było, do cholery, dziewięciu.
– Rzeczywiście! – zdziwił się Essex. – Słuchajcie, naprawdę było ich dziewięć? Nie zdążyłem nawet policzyć.
Marsjanie znowu przeformowali szyk i wzięli kurs na Red City. W SDO „Rocannona” rozległo się chóralne westchnienie ulgi.
– Nie rozumiem – powiedział kapitan. – Idzie do nas katafalk czy nie?
– Oczywiście! Powiedzieli: Wysyłamy wsparcie.
– Jak sądzisz – zapytał Essex swojego ZDO. – Czy pięć to dużo?
Zastępca zamyślił się. W tym momencie każdy z załogi miał prawo głosu. Zrzuciwszy puste moduły, kapitan pozbawił tych ludzi jedynej realnej szansy ujścia z życiem z walki. Była co prawda jeszcze jedna możliwość, ale z gatunku bardzo wątpliwych – opuścić na orbicie uszkodzony destroyer w speckostiumach. A tu już wszystko zależało od tego, czy uda się wyłączyć i katapultować reaktor, czy eksplozja będzie silna i czy szybko pojawi się katafalk, jak zazwyczaj nazywano okręt podążający z misją ratunkową. Czyli całe trzy czy. Jeśli reaktor nie sypnie, skażając przestrzeń radioaktywną chmurą, jeśli okręt nie rozpadnie się na strzępy, na które załoga zostanie nadziana jak na rożny, jeśli kapitan przybywającego statku będzie wystarczająco doświadczony w takich misjach…
A fakt, że Marsjanie rozwalili moduły – więc wyszło na to, że Essex już co najmniej raz wszystkich uratował – teraz się nie liczył.
– Pięć to do cholery – zdecydował ZDO. – Aktualnie nad Red City mamy minimalną przewagę. No i jeszcze katafalk wysłali. A ci nagle pojawią się tam… Oczywiście Red City będzie nasze, ale przy dużych stratach…
Essex popatrzył w stronę oddalających się Marsjan.
– Wszyscy tak myślą? – zapytał. – Tak? No to daję ciąg. Przygotujcie się, panowie. Zaraz komuś tu damy w jego czerwone dupsko…
Dwadzieścia minut później kapitan przez wyłom w poszyciu wyskoczył w kosmos, złożył się wpół, zacisnął między kolanami pistolet manewrowy i wdusił spust. „Rocannon” wyglądał jak prawdziwe sito i Essex, oddalając się od swojego okrętu, płakał ze złości. Na jego oczach impuls z kalibru głównego uderzył dokładnie w SDO, a wybuch rozwalił na mikrony dwóch ludzi nie wiadomo dlaczego jeszcze tam pozostających. Dowódca patrolu najpierw krzyczał i przeklinał, a potem zapadł w jakiś dziwny niebyt, zaczęła się poststresowa apatia. Na pokład „von Reya” został wzięty w stanie głębokiej niepoczytalności i jakoś nie cieszył się, że mimo wszystko zniszczył jeszcze jeden destroyer oraz mocno uszkodził drugi. Kolejnego Marsjanina rozwalił na podejściu Uspienski, a pozostali dwaj nie odważyli się już ruszyć do Red City, wzięli kurs na Pas i zaginęli w nim.
To był czysty triumf i prawdziwe bohaterstwo. Zdjęcie kapitana widniało we wszystkich newsach i na wieki znalazło się w annałach Sieci. Ziemia była dumna ze swojego syna i obsypała go honorami. Ale Essex na marsjańskiej orbicie wśród odłamków „Rocannona” zostawił coś bardzo ważnego.
W ciągu dwu miesięcy odbył psychiczną odnowę, po czym uznano, że jest zdolny do służby. „Rocannon-2” już szykował się do prób w przestrzeni. Ale kapitan zmienił się nie do poznania. Zrobił się powolny i zadumany. W jego duszy zapanował smutek. Essex nie chciał dokonywać heroicznych czynów. Przypomniał sobie i wreszcie zrozumiał, dlaczego już na uczelni wyjaśniano mu, że ludzie o typie osobowości bohatera nie powinni pchać się w kosmos. Okręty bojowe są zbyt drogie, by dokonywać na nich cudów odwagi. Grupa F w najlepszym okresie nie liczyła więcej niż pięćdziesiąt jednostek, a służyli na nich ludzie odpowiedzialni, wojskowi w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zdolni do ryzyka, ale zawsze dokładnie obliczający jego dopuszczalną granicę. Oraz starający się jej nie przekraczać.
Ziemia walczyła ze swoimi byłymi koloniami metodycznie i starannie. Wyszukiwała luki w strategii przeciwnika i uderzała w nie. Ale jak mawiał kapitan Uspienski (za co był wielokrotnie karany): Me da się napierdalać z drugą zasadą termodynamiki. Setki razy Essex widział, jak inni oficerowie płacą za cudze błędy. I miał nadzieję, że jemu nic takiego się nie przydarzy. Ale się przydarzyło. Kapitan, pozbierawszy psychikę, zrozumiał też, że drugi raz taki numer mu nie wyjdzie.
Co najważniejsze – stracił wiarę w mądrość swoich kolegów. Oglądając się wstecz, widział tu i tam koszmarne luki w strategicznym planowaniu operacji, haniebne błędy taktyczne i chroniczną niedbałość o szczegóły. Wszystkich dookoła oskarżał o niedbalstwo i niekompetencję, a jego podejrzliwość zaczęła przybierać maniakalne rozmiary.
Nadludzkim wysiłkiem woli sprowadził „Rocannona-2” z ziemskiej orbity i poprowadził go do Marsa. Ale w szyku Drugiej Eskadry Osłony umieścił destroyer jego zastępca. Essex zamknął się w kajucie, wywołał Uspienskiego i jąkając się i unikając spojrzenia, opowiedział mu o swoim problemie.
– Nie denerwuj się, Phil – poradził z monitora Uspienski. – Po pierwsze, wojna praktycznie się skończyła. A po drugie… Nie dotarły jeszcze do ciebie plotki? Nasza eskadra potrzebuje młodego i sensownego szefa sztabu. Są dwie kandydatury. Ja bronię się przed tym tak jak mogę. A ty się zgódź. I kropka. Stanowisko w sam raz dla ciebie. Zagnieździsz się na battleshipie i zero problemów. Najważniejsze, to nie mów nic psychologom, bo na sto procent zwalą cię na dół.
– Nie wiem… – wymamrotał skonsternowany Essex. – Zrozum, Aleks, ja potwornie boję się błędów. Wszystkich. Swoich też.
– Najważniejsze, to nie mów nic psychologom.
– Słuchaj, czy ja naprawdę jestem chory?
Uspienski roześmiał się.
– Według mnie, Phil, po prostu dorosłeś – powiedział. – Ale to nic, przyzwyczaisz się. A za radę będziesz mi musiał postawić kolejkę.