Przez jakiś czas siedziała, przygryzając wargi ze złości, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i usiłowała nie wybuchnąć płaczem. Cholerna Falzfein miała cholernie dużo racji.
Uspokoiwszy się lekko, Candy wywołała starszego technika. Werner odezwał się dopiero po chwili, ekran pozostał ciemny. Koordynaty rozmówcy wskazywały na to, że znajduje się w tej chwili gdzieś w centralnym rdzeniu „Skoczka”, w strefie odciążonej.
– Tak – powiedział. – Słucham, pani kapitan.
– Czy jest pan bardzo zajęty? – zapytała nieśmiało Ive.
– Cholerna robota – odparł master-technik. Jego głos przedzierał się przez syki i trzaski wyładowań. Gdzieś daleko, na granicy słyszalności, zgrzytnął metal i ktoś spokojnie rzucił: Osiem. Świetnie. Teraz bardziej w lewo. – Uważaj! – zawołał do niego Werner. – Dlaczego osiem? Powinno być co najmniej jedenaście! Powtórz!
– Może zgłoszę się później? – zapytała Candy.
– Sekunda – poprosił technik. Najprawdopodobniej nie miał na sobie speckostiumu i rozmawiał z jakiegoś stacjonarnego terminala w centralnym rdzeniu. Około minuty Ive słuchała z zainteresowaniem, jak spokojnie, ale ostro opieprza swoich podwładnych, którym znowu wyszło osiem, choć miało wyjść jedenaście. Potem rozległo się ciężkie sapanie i coś mocno huknęło w mikrofon.
– Kurr…! – westchnął nieznajomy głos.
– Astro-nau-to! – powiedział z pewnej odległości Werner, wyraźnie się z kogoś natrząsając.
– Aye-aye, sir! – odrzekł mu ten ktoś nie mniej ironicznie. – To ja. Obcych tu nie ma.
– Przepraszam, pani kapitan. – Technik znowu był przy mikrofonie. W strefie zero-G poruszał się najwidoczniej bez najmniejszych kłopotów. – W czym pomóc?
– Może później pana złapię?
– Szczerze mówiąc, dobrze by było, pani kapitan. Mamy tu lekki alarmik. Wie pani co? Wrócę do strefy roboczej za jakieś sześćdziesiąt minut. Gdzie mogę panią znaleźć?
– Zapraszam do mnie – zaproponowała Candy i od razu wystraszyła się naturalnego brzmienia własnego głosu.
– Nie ma sprawy – oświadczył Werner. – A teraz przepraszam. Do zobaczenia.
– Do widzenia – powiedziała Ive, rozłączając się i omdlewając ze wstydu. Głos Andrew rozbrzmiewał jeszcze gdzieś w jej wnętrzu. Nigdy wcześniej nie przeżywała niczego podobnego. To było niezwykłe, to denerwowało, podniecało i Candy pragnęła się tego pozbyć. A jednocześnie nie chciała utracić tego dziwnego uczucia, tego wewnętrznego bałaganu, nie posmakowawszy go do końca. Chciała zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Obróciła się z fotelem i zlustrowała swoją ciasną kajutę, usiłując zaczepić o coś wzrokiem, uspokoić myśli.
Czyżbym się zakochała? – przemknęło jej przez głowę. – Co za bzdury! Może to jakaś psychoza seksualna? Margo w tej sytuacji wyjęłaby z szafki wibrator. A ja? Ależ tu burdel… A on ma zaraz przyjść…
Master-nawigator kapitan-porucznik Ivetta Kendall poderwała się i zaczęła sprzątać porozrzucane po kajucie rzeczy.
Andy Werner stał się astronautą z głodu. Nigdy nie ciągnęło go w kosmos, a tym bardziej na okręty wojenne. Wernerowie byli lekarzami z dziada pradziada i Andy od zawsze wiedział, że zostanie neurochirurgiem jak ojciec. To była jego namiętność – precyzyjne przyrządy, wysokie technologie, praca w marginesie mikronu, kiedy najmniejszy błąd oznacza śmierć pacjenta. Ojciec pozwalał mu trenować na manekinach i przymykał oczy na fakt, że chłopiec ucieka z lekcji do kliniki. Zresztą w szkole na chroniczne wagary Wernera też patrzono przez palce. Egzaminy zdawał, i to całkiem przyzwoicie, a rachunki za naukę zawsze były płacone w terminie. Nawet koledzy z klasy nigdy nie zbili tak na serio tego bezczelnego cwaniaka.
Później Werner nie wracał już we wspomnieniach do tego okresu – tych wspaniałych dni, kiedy życie na Ziemi stopniowo wracało do normy, pojawiała się żywność w większych ilościach i ładne przedmioty, a ludzie byli szczęśliwi z samego poczucia, że najgorsze już za nimi, a przyszłość będzie coraz lepsza i lepsza. Koszmarna Północ, która tak potwornie wstrząsnęła Ziemią, cofała się. Nawet w proroctwach Nostradamusa na najbliższe półtora tysiąca lat nie dawało się dostrzec nic niedobrego. Na ulicach Paryża otwierano kafejki, odbudowywano Rzym, a w dalekiej, sytej Ameryce w ogóle prognozowano ziemski paradise.
Do tej Ameryki rodzice Wernera wybrali się na wakacje. Chcieli zobaczyć kraj, którego większa część została taka jak w odległych, legendarnych czasach – zieleń, błękit wód, nawet – podobno – dzikie zwierzęta. Andy też marzył, że zobaczy jakieś dzikie zwierzę, i strasznie się cieszył z wyprawy. Wraz z setką innych europejskich turystów rodzina przekroczyła La Manche i tym samym granicę USA, przebyła kontrolę sanitarną i załadowała się na podwodny liniowiec, który pod biegunem północnym kursował do osławionego raju.
Andy stał na mostku i nabożnie przyglądał się pracy załogi, kiedy łódź z prędkością marszową wyrżnęła w nieznany obiekt. Sekcja pasażerska została zatopiona w kilkanaście sekund, nikt nie zdążył się z niej wydostać. Piętnaście osób cudem wypłynęło na powierzchnię, dziesięć z nich zmarło z hipotermii. Pozostałych uratowano. Dwa tygodnie później wychudzony Andy wyszedł ze szpitala na ulice Vancouver, rozejrzał się i zrozumiał, że nie wie, dokąd ma pójść.
Miał jakieś pieniądze, w kieszeni leżał powrotny bilet. Ale paryskie mieszkanie nieoczekiwanie zostało zlicytowane w trybie pilnym za jakieś poważne długi ojca, a wypłacone ubezpieczenie okazało się co najmniej mizerne. Jak większość europejskich rodzin, Wernerowie żyli na kredyt. Po powrocie do ojczyzny Andy’ego czekałaby wizyta u inspektora do spraw niepełnoletnich i cała masa co najmniej tak samo mało przyjemnych spraw.
– Co do wyżywienia, nie ma problemu – powiedział mu ordynator szpitala. – Ale co do pracy, wybacz. Po pierwsze, nie mamy miejsc dla swoich. A po drugie, kontrola imigracyjna cię znajdzie. Wracaj do domu.
Przez kilka tygodni łaził bez celu po mieście. W nocy zalewał się łzami w małym pokoiku taniutkiego pensjonatu, a w dzień szukał sposobów na przeżycie. Nie mógł pojechać do Paryża. Sama myśl, że będzie chodził po ulicach, gdzie wszystko przypominało mu szczęśliwe dziecięce spacery z uwielbianymi rodzicami, sprawiała, że dostawał mdłości. No i za nic w świecie nie chciał trafić do przytułku.
Potem skończyły się pieniądze, więc uprzejmie wykopano go z pensjonatu oraz ze szpitalnej kuchni. Nikomu nie był potrzebny w Paryżu, nikt go nie chciał w Ameryce. Miał piętnaście lat i był zupełnie sam. Andy usiadł na ławce niezwykle zielonego bulwaru i zaczął szlochać.
– Hej, bracie, jakieś problemy? – zapytał go ktoś wesołym głosem.
– Spadaj… – powiedział chłopak po rosyjsku, nie podnosząc oczu.
– Jakiś ty nieuprzejmy, rodaku! – roześmiał się nieznajomy. – Nie rycz. Mo-oskwa nie wierzy łzo-om… – zanucił.
Andy popatrzył na rozmówcę. Stał przed nim może dwudziestopięcioletni mężczyzna o twardej, mężnej twarzy i z zaskakująco ironicznymi oczami. Miał na sobie mundur wojskowego astronauty z naszywkami porucznika.
– Jołki-połki! – zawołał, uderzając się w czoło. – Znam cię! To ty zatopiłeś amerykańską łódź podwodną. Aleś ty, rodaku, fartowny! A im się należało.
Andy uśmiechnął się mimo woli. Porucznik miał w sobie coś takiego, co zmuszało do traktowania go poważnie.
– Słuchaj – powiedział astronauta, przysiadając się i podając mu dłoń. – Miło mi, nawigator pierwszego stopnia porucznik Uspienski) Oleg Igoriewicz. A ty, przyjacielu…
– Andriej Werner – powiedział Andy, jedną ręką ocierając łzy, drugą ściskając silną dłoń.
– Czytałem o tobie w wiadomościach – skinął głową porucznik. – I chyba wszystko o tobie wiem. Poza jednym: dokąd się teraz wybierasz i co w ogóle zamierzasz?
– Nie wiem – przyznał się Werner i opowiedział Uspienskiemu całą krótką, lecz treściwą historię swojego życia zakończoną zderzeniem z ekranowaną przed sygnałami radarowymi wojskową łodzią podwodną, której załoga przegapiła płynący z boku cywilny liniowiec.