Nie bardzo wiedząc, czy spalić się ze wstydu, czy skakać z radości, Andrew wszedł na pokład okrętu flagowego. Nie wiedział również, co powiedzieć Raszynowi i jak mu podziękować. Werner nadal nie lubił kosmosu, ale rozumiał, że jego jedynym ratunkiem jest praca. I na pewno miał dług wobec admirała. Admirałem, któremu z niewiadomego powodu nagle stał się potrzebny.
Już po dobie spędzonej na „Skoczku” Andrew rozkwitł. Ożywiło go tak niesamowicie skomplikowane zadanie, które dostał do wykonania. W zamian Raszyn nie gniewał się na niego, a dokoła Werner miał wspaniałych ludzi, elitę Grupy F. I była tu też piękna kobieta-nawigator, której Andrew chyba też przypadł do gustu. Życie nabrało sensu. A to, że znalazł się w jądrze najprawdziwszego antypaństwowego spisku, wcale go na razie nie dręczyło. Nie wierzył przecież, że opór może trwać długo i mieć tak ostry charakter. Myślał, że to wszystko jest rodzajem gry i Raszyn po prostu usiłuje przewidzieć nieprzewidywalne. Andrew nie był głupcem, tylko niepoprawnym romantykiem i szczerą duszą.
Akurat takim ludziom najbardziej ufał admirał. Tacy nie lubili umierać i dlatego starali się przejść przez życie bez błędów. Poza tym nie ciągnęło ich do bohaterskich czynów; Uspienski zaś jak ognia unikał bohaterów. Nieprzypadkowo szefem jego sztabu był znany mól książkowy, tyłek i sabotażysta kontradmirał Tyłek, najlepszym zwiadowcą powszechnie znany asekurant Abraham Fein, a stanu techniki pilnował menda Borowski. Tym częściowo można było wytłumaczyć sukcesy Grupy F w drugiej kampanii marsjańskiej. Opierając się na takich dziwacznych ludziach, admirał walczył z jubilerską precyzją. Tyłek gwarantował niepodważalną taktyczną doskonałość operacji, Fein ani razu nie odezwał się, nie mając absolutnie pewnych danych, a Borowski pędził do stoczni każdy minimalnie ostrzelany okręt. Efekty były takie, że Tyłek otrzymał order, Fein nabawił się lekkiej postaci paranoi, Borowski wylądował w szpitalu, Raszyn miał furę kłopotów w admiralicji, ale wszystkie zadania zostały wykonane, a załogi Grupy F cieszyły się dobrym zdrowiem.
Andrew Werner, którego wszystkie wyczyny zostały przecież wymuszone przez okoliczności, znakomicie odnalazł się w tej sytuacji. Tu, pod skrzydłami Raszyna, czuł, że jest wreszcie człowiekiem, którego nikt nie opuści w biedzie. Żeby się odwdzięczyć, pracował jak szalony. A we śnie widział blondynkę z zielonymi oczami i czarującym uśmiechem: master-nawigator Kendall.
Werner wpadł po pracy pod prysznic i był już trochę spóźniony. Dlatego pędząc korytarzem i wylatując zza rogu, omal nie zwalił z nóg bardzo reprezentacyjnie wyglądającego dżentelmena w paradnym mundurze wojskowego astronauty – same guziki, wyłogi i inna biżuteria.
– Gdzie tak pędzisz? – pochmurnie zapytał go adiutant flagowy kapitan Moser. – Do kobitki czy jak?
– Przepraszam – powiedział Andrew i już miał poprawić ofierze zderzenia przekrzywiony akselbant, ale Moser nie pozwolił na to.
– Dlaczego masz nieprzyszyty aksel? – zapytał naraz zdziwiony Werner. – Szefostwo ci oderwie.
– Przyszyty nieładnie wygląda – z mocą oświadczył kapitan, doprowadzając się do porządku.
– Guzik też ci wisi na słowo honoru.
– Spadaj! 1 nie szarp tak! Andy, przecież cię proszę! Puszczaj!
– Przecież nic nie robię, tylko tak… próbowałem. Z jakiej okazji taki piękny jesteś?
– Walę z dołu – odparł niewesołym tonem Moser, opierając się o ścianę.
Widać było, że nigdzie się nie śpieszy i ma wielką ochotę pogadać.
– No i jak tam na dole?
– Nie oglądałeś wiadomości?
– Ja nie mam czasu bawić się Siecią – oświadczył Werner. – Ciągle sterczę w centralnym rdzeniu. Ciekaw jestem, jak ty byś tam wyglądał ze wszystkimi tymi swoimi… bambetlami.
– Jak Saturn z pierścieniami, ale szlag z tym! Wygląda na to, że na Zebraniu Akcjonariuszy wystarczy tylko sześć procent głosów, by przeforsować demobilizację floty wojennej.
– No to fest! – ucieszył się technik. – Przecież to po prostu wspaniale.
– Wcale nie wspaniale, a zwłaszcza nie fest, bo mojego sąsiada córka kurwą jest! – zaskakująco złym tonem zrymował Moser.
Andrew zgłupiał. Nie miał pojęcia o istnieniu tak głupiego bawarskiego wierszyka. Choć o mniej głupich też nie miał pojęcia, w końcu był Niemcem tylko z nazwiska.
– O co biega? – zapytał zaskoczony.
– O pół kilo śniega – warknął Moser. – Widzisz, stoję, plotę duperele, a tak naprawdę boję się iść dalej. Zaraz będę twojego tatula wbijał w paradasa. Będę mu polerował blachy, czyścił glany i tak dalej…
– Coś się stało? – zapytał współczująco Werner. – Do Admiralicji lecicie? Do Wujka Gunnara na opeer?
– Żeby tylko… Słyszałeś, że „Ripley” został wysłany na Cerbera?
– Nawet to widziałem. Słusznie zrobili.
– Nie wiem, słusznie czy nie, ale kasę na booster Raszyn, którego tak uwielbiasz, capnął z funduszu rezerwowego. Nie zapytał nikogo, bez żadnego powodu. Naskrobał jakąś notatkę do sprawozdawczości… I jakiś gnój ze sztabu Tyłka bez namysłu zakapował na dół. A wiesz, co robią na dole za marnowanie środków? W najlepszym wypadku sypią samowolę. No więc Raszyn udaje się na opeer. Niechby tam, jemu nie pierwszyzna! Ale jeśli te dane wyjdą poza ściany admiralicji i trafią do Sieci… zaraz znajdzie się jakieś ścierwo i powiadomi cały Słoneczny. A Raszyn to już chyba ostatni soldier, który jeszcze nie został na Ziemi zmieszany z gównem. I już po twoich sześciu procentach. Przecież wyjdzie, że on tę kapuchę rąbnął! A co najważniejsze – po co?!
– Po pierwsze, nie moje sześć procent, a nasze – poprawił go Andrew. – Chyba że już nie jesteś nasz, co, sztabowy szczurze?
– Lepiej siebie pilnuj, ofiaro popromienna. Karaluch z reaktora!
– A po drugie, nic mu nie zrobią – ciągnął z przekonaniem Werner. – Przecież sam wiesz, po co Fein kopnął się na Cerbera. Przecież to jasne, że Raszyna należy chwalić. Facet działa, że tak powiem, z wyprzedzeniem. Broni świata przed wrogiem zewnętrznym.
– Przed kim? Może jeszcze powiesz, że przed Obcymi? – zapytał Moser, nie kryjąc ironii.
– A przed kim innym?
– Wiesz co, Andy? Chłop z ciebie porządny, ale głupi jak rzadko. Dam ci radę, o Obcych ani słowa.
– Czekaj… ty w nich w ogóle nie wierzysz?
– W Obcych nie wierzy nikt stamtąd. – Kapitan wskazał palcem podłogę, pobrzękując dyndającymi częściami swojego paradnego munduru. – Przyznaj, że w takim kontekście to zupełnie nieważne, co ja myślę. Jeśli tylko bąknie o swoich pomysłach, to całej flocie podłoży niezłą świnię. Mam ci mówić, jak psychiatrzy na dole traktują aktywnych poszukiwaczy Alienów? Czy może sam wiesz?
– Chorobowy niepokój – posępnie przyznał Andrew, spuszczając oczy. – Chociaż nie, aktywne działania to już symptom manii prześladowczej. Co za gówno!
– Zgoda, ci na dole świrują – powiedział Moser. – Ale ja ich rozumiem. Przed Radą Dyrektorów stoi wyraźne zadanie: rozebrać flotę i uwolnić pieniądze. I to zadanie jest realizowane. A jeśli przylecą Obcy i nam przypieprzą, to będzie inna rozmowa. I inna polityka.
– Ciekawe, jakiego bąka on im chce puścić – mruknął Werner, mając na myśli Raszyna, który oczywiście w admiralicji o Alienach nie puści pary z gęby. W pewnym sensie było mu przykro, że nie należy do grona wtajemniczonych w pomysły dowódcy.
– Coś wymyśli. Przecież to Ruski. Cwaniutek.
– Bo ci wpieprzę! – warknął technik. – Nie będę się obcyndalał, że jesteś kapitanem.
– Oj-joj-joj! – roześmiał się adiutant flagowy. – Ale się wystraszyłem! Pamiętaj, najważniejsze to nie tracić ducha. Przecież walisz do baby? No to myśl pozytywnie. Bo ci jeszcze nie stanie…
– Tfu! – skrzywił się z obrzydzeniem Werner. – Co za tekst, niegodny astronauty. Jakbyś całe życie pełzał na dole. Hańba!
– Pilnuj swego nosa – obraził się Moser. – Znalazł się bohaterski gieroj, cały w bliznach i bez siuraczka…
– A ja widzę, że masz pietra – nieoczekiwanie spokojnie zauważył Andrew. – Pewnie już sobie wypatrzyłeś miejsce w naziemnych służbach. Dałeś w łapę komu trzeba, co? I teraz jesteś spokojny: czy nas rozwiążą czy nie, twoje na wierzchu. Co najmniej na dziesięć lat. Ciekaw jestem, jaką będziesz miał minę, podpisując przekazanie „Skoczka” na złom. Co? Trafiony?