– Pożar? – domyśliła się Ive.
– Żeby tylko! Czarny dym, ludzie polewają się nawzajem z gaśnic, wrzask jak cholera… Powietrze się wypala. A tu jeszcze syrena się drze, że nieszczelność. Za cholerę nie widać, gdzie dziurka, no bo wszędzie dym. Ja walnąłem o coś głową, nie bardzo kojarzę, potrząsam łbem, hełm mi się zamknął, wszystkie dane idą bezpośrednio na pokrywę. Patrzę, jest dziurka na wyciągnięcie ręki, cud, że mnie od razu nie zabiło. Miałem fart z tym skafandrem… Widzę, że dziurka powoli się zaciąga, ale za wolno. Wariant raczej śmiertelny, do punktu krytycznego zostało jakieś dziesięć sekund. Pompy pracują na całego, ale ciśnienie i tak spada. No to się odpiąłem, zrobiłem krok i – ponieważ to było na wyciągnięcie ręki – wyciągnąłem ją. Jakoś tak… odruchowo. No i to jest cała opowieść. Podczas powrotu, wyskoku z Pasa, stałem tak z ręką w dziurze. Skafander się zespawał z poszyciem. No i…
– Musieli cię wycinać – dokończyła Candy.
– No! – przytaknął Andrew.
– Co za łgarz z ciebie! – powiedziała zachwycona dziewczyna.
– Trochę tak… – skromnie przyznał Werner.
– Fantastyczny! – Wolno pociągnęła w dół zapięcie jego kurtki i niemal straciła oddech ze zdziwienia.
Wojenni astronauci zazwyczaj byli dobrze zbudowani, Andrew nie wyróżniał się pod tym względem niczym szczególnym, może był nieco masywniejszy. Ale jego pierś przecinały takie blizny, jakich Ive w życiu nie widziała.
– Nie zagoiły się dobrze – przepraszająco powiedział Werner.
– Biedny – szepnęła dziewczyna, ostrożnie całując jego zniekształconą pierś. Kurtka upadła na podłogę. -
Biedny mój Andy…
Pokochała mnie za cierpienie – przypomniał sobie Werner kretyński wierszyk – a ja ją za przepiękne siedzenie…
Omal nie parsknął nerwowym śmieszkiem. Ale zaraz uznał, że w jej głosie nie słyszał litości, tylko coś między zachwytem a zdumieniem.
– A wiesz, że ja mam z kolei dziurkę pod piersią? – zapytała Ive w przerwie między pocałunkami.
– Zaraz popatrzę – powiedział Andrew, ostrożnie ją rozbierając. – O-o… Czy to jest pani serce, pani kapitan?
– Tak. A to… – Candy sprecyzowała pytanie dotknięciem warg. -…pana, poruczniku?
– Tak.
– Opowiesz mi kiedyś?
– Przysięgam – tchnął Andy tak szczerze, że niemal sam się nie rozpłakał. Dygotał z czułości i zachwytu.
– Tak na ciebie czekałam… – szepnęła Ive, odchylając się, żeby wygodniej mu było całować jej stwardniałe sutki.
– A ja tak marzyłem o tobie…
– Robiłeś to kiedyś na górze? Na okręcie?
– Nie. Jesteśmy dla siebie pierwsi?
– Tak… To wspaniałe, prawda?
– To wspaniałe…
– Chodź do mnie…
– Kochana…
Andrew nie przypuszczał, że wszystko się właśnie tak potoczy. Nie oczekiwał na dzisiejszym spotkaniu niczego szczególnego. Niemłody już i doświadczony mężczyzna po raz pierwszy naprawdę był zakochany. Do utraty zmysłów. Był gotów dla Ive na wszystko, nawet na rycerskie uwielbienie na odległość. Nastawił się na poważny, niespiesznie rozwijający się romans. Nie chciał poganiać wydarzeń.
Zapewne się bał.
Ale Ive nie miała już siły czekać. Werner, oszałamiający facet z tajemnicą w przeszłości, wspaniałym ogonem włosów i brakiem umiejętności ukrywania nadspodziewanie dużej wiedzy na różne tematy… Był jej potrzebny. Candy po prostu wcześniej nie spotykała takich ludzi, naprawdę dojrzałych i naprawdę silnych wewnętrzną mocą, która przebija w każdym ruchu. Tak magnetyczną. Ive jeszcze nie znalazła swojego mężczyzny. A potrzebowała właśnie takiego.
Z tego też powodu chciała dotknąć admirała i powiedzieć mu coś miłego. Ale nie udało jej się pokochać Raszyna, był zbyt odległy wiekiem i stopniem. Za to Andy…
Jakby przez całe życie czekała właśnie na niego. On jeszcze przynudzał o miejscowym malarzu, miłośniku czerwonej farby, a ona już wyobrażała sobie ich wspólną przyszłość. Nie da się powstrzymać wzajemnego przyciągania drżących serc, można mu tylko ulec. W ciasnej kajucie nagle zrobiło się potwornie gorąco, a potem cały ten żar rozpalił piersi i dół brzucha Ive. Mogłaby w tym momencie umrzeć, gdyby nie oczekiwała czegoś jeszcze większego. Dla dwojga.
W wichrze emocji bijących od kochanej kobiety Andrew całkowicie się zagubił. Najpierw chciał pokazać Candy swoją czułość, doprowadzić ją do ekstazy tylko pieszczotami. A dopiero potem…
Ale Ive otworzyła się przed nim i skierowała go w siebie.
I bardzo szybko sufit kajuty odbił jej zachwycony krzyk.
Kontradmirał Essex otrzymał medal w żargonie nazywany Gwiazdą Zagrzebu na samym początku pierwszej kampanii marsjańskiej. Latał na destroyerze w składzie Drugiej Eskadry Osłony Grupy F i uważany był za dzielnego dowódcę, za prawdziwego drivera. Pewnego pechowego dnia, który zakończył się bohaterskim czynem, kapitan Essex dostał polecenie odbycia patrolu. Jego „Rocannon” miał penetrować pustynną okolicę marsjańskiej powierzchni, takie tam miejscowe zadupie, na którym nikt i nigdy nie odnotował żadnego ruchu – same porzucone sztolnie. Zostały przeskalowane na okoliczność metalu działowego i pól elektromagnetycznych. Odnotowano, że sztolnie są puste, i tylko dla spokoju sumienia podwieszono nad okolicą patrolowy stateczek. Żeby wrogowi nic głupiego do głowy nie przyszło.
Essex zaklął ciężko i ruszył na wyznaczony patrol. Po przybyciu do punktu przeznaczenia zameldował się przez komunikator, polecił załodze wykonać rutynowe czynności zgodnie z regulaminem – w końcu astronauta bez zajęcia to potencjalny dywersant – a sam oparty łokciami na pulpicie oddał się tęsknicy. Reszta Drugiej Eskadry Osłony miała tego dnia wyruszyć w najprawdziwsze piekło, zetrzeć się z hordami zręcznych marsjańskich fighterów, osłaniając zrzut desantu na Red City. A on, Essex, obijał się nad drugą półkulą Czerwonej Planety, praktycznie niezasiedloną z powodu braku zasobów. Nie było tu też żadnych godnych uwagi widoków. Pod „Rocannonem” rozpościerała się pustynna równina. Sterczała z niej tylko jedna samotna skała, pod którą w niepamiętnych czasach zbudowano kopalnie, wydrążono głębokie sztolnie, a następnie je porzucono. Przynajmniej tak zdawało się dowództwu.
Dowódca niefortunnego patrolu urządził później w sztabie taką awanturę, że trzech zwiadowców zostało przerzuconych na dół. Głównie za to, że nie wpadli na pomysł, aby wycelować skaner w samotną skałę, pod którą właśnie zagrzebali się Marsjanie. Jedyne, co zwiadowcy powinni byli zrobić, to obniżyć pułap, a wtedy odkryliby, że sztolnie są znacznie głębsze, niż to było oznaczone na starych mapach. Ale im nie chciało się manewrować – w wyniku tego niechlujstwa Essex dokonał czynu godnego medalu, rozwalił dobry statek, stracił zdrowie i niemal całą załogę.
Nim to się jednak stało, siedział sobie pogrążony w tęsknicy, gdy nagle spod skały nieoczekiwanie wystrzeliły kłęby pyłu, sztolnie stały się lufami startowymi i wyskoczyły z nich czarne, podłużne obiekty. Potem się okazało, że to dziewięć marsjańskich destroyerów. Trzy ogniwa. Ale w chwili ich startu, chwała gwiazdom, Essex myślał, że było ich mniej. Ryknął wtedy tak, że niemal sam ogłuchł, i walnął obiema rękami w styczniki. „Rocannon” zawył, przekoziołkował i runął na spotkanie wroga.
Od skały do pobojowiska nad Red City było co najwyżej dziesięć megametrów, Marsjanie sądzili, że w decydującym momencie uderzą w ziemski desant z flanki. Samotnym patrolowym destroyerem się nie przejmowali, takie okręty łatwo rozwalali przy wznoszeniu. Ich planiści dobrze znali taktykę Ziemian, więc byli w stanie wyliczać z wyprzedzeniem możliwe posunięcia spanikowanego dowódcy. Destroyery separatystów otworzyły ogień zaraz po oderwaniu się od powierzchni, odcinając „Rocannonowi” drogę ucieczki. Jakikolwiek manewr odwrotowy Essex by wybrał, i tak czekała go przestrzelina w burcie.