– Czego się krzywisz? – zapytała Linda. – Źle się czujesz?
– Nie tam… – machnęła ręką Candy. – Pierwszy dzień. Piersi mnie bolą i w ogóle…
– Aaa… Wyrazy współczucia. Weź tabletkę.
– Już wzięłam. A co u ciebie, siostro?
– Mnie już tabletki nie pomagają. Pora na dół. Rżnąć się.
Werner, który w tym momencie wypełzał tyłem z trzewi pulpitu kontrolnego, mocno huknął o coś głową i mruknął niezrozumiale kilka słów. Linda drapieżnie wlepiła wzrok w jego tyłek i odruchowo podrapała się po swoim.
– Wytrzymaj jeszcze tydzień – powiedziała współczującym tonem Ive. Ona i blondyna służyły na jednej zmianie, więc za osiem dni miały również razem ruszyć na dół, czyli na Ziemię – na wypoczynek i kursy treningowe. W pokojowych czasach służba Grupy F odbywała się w cyklach dwutygodniowych. Czternaście dni na górze, doba na wymianę i trzynaście na dole. Na górze z reguły nie było czasu na myślenie o seksie, zresztą jeszcze do niedawna załoga żyła jak rodzina. Bracia i siostry. Wszyscy się kochają, troszczą o siebie, niemal zdmuchują pyłki z drogi. Bezeceństwa na statkach Grupy F zaczęto obserwować stosunkowo niedawno. Armia przeżywała głęboki kryzys, ludzie z trudem sobie z tym radzili.
– Za tydzień akurat mi się okres zacznie – powiedziała Linda. – Ale co tam, siostro! Widzę, że masz się dobrze. Służba ci służy. Idę, zgwałcę kogoś… – Mocno trzepnęła Candy w ramię, cmoknęła przez zęby w stronę stojącego cicho w kącie Wernera i demonstracyjnie kręcąc biodrami, opuściła SDO. Technik wsadził nos w monitor i zaczął zawodowo walić w listwę. Ive zaś gapiła się na jego uczesanie. Potem gdzieś nieopodal Linda ryknęła: Siemano, ojciec! Jak tam życie płciowe? Rozległ się rechot i dźwięczne klaskania w gołe ciało.
– O ile wiem, na krążownikach powinien być etatowy psycholog – nieoczekiwanie rzucił, nie odrywając się od pracy, Werner.
– Właśnie tu był – odparła obojętnie Ive.
Master-technik odwrócił się i popatrzył na nią lekko zdziwiony. Ona zaś odnotowała, że ma piękne oczy, i spuściła wzrok.
– Masz ci los! – burknął.
– Przerobiła z nami całą drugą kampanię marsjańską – zauważyła Candy. – Jest dosłownie bezcenna. Nawiasem mówiąc, ma stopień kapitana.
– A właśnie, co do drugiej marsjańskiej – zmienił temat technik. – Chciałem zapytać… Jak pani zdobyła Purpurowe Serce, pani kapitan?
– Walczyłam – odpowiedziała oschle. Aż się sama lekko zawstydziła swojego tonu. – A pan, poruczniku?
– Chorowałem – odburknął Werner i wrócił do pracy.
Obraził się – pomyślała Ive. – Głupek jeden.
Znów spojrzała na ekran. W polu widzenia pojawiło się potworne cielsko wiszącego na geostacjonarnej orbicie megadestroyera „John Gordon”. Jaskrawobiałą literę F znajdującą się na jego ogromnym czarnym brzuszysku można było zobaczyć z Ziemi przez zwyczajną lornetkę teatralną. Przy pomocy tej litery „Gordon” wykonywał większą część swoich zadań – przypominał, kto tu rządzi. Niestety, marsjańscy koloniści przepełnieni szaloną butą zapomnieli, że mając nad głowami bombera, lepiej zachować spokój i pokorę. A potem ich przykładem zaraziła się Wenus. I wtedy bombery przestały straszyć, a zaczęły bombardować.
Mały „Skoczek” na tle „Gordona” wyglądał niczym pchła. Ale tylko wyglądał, ponieważ na tym niewielkim statku (inaczej zwanym „Muad’Dib” albo „Nasz Mahdi”, albo i „Stary Paul”) trzymał sztandar dowódca Grupy F, admirał Raszyn. A sam „Skoczek” wpisany był do rejestru admiralicji jako krążownik serii 100 „Paul Atrydes”.
Teoretycznie Raszyn powinien znajdować się właśnie na „Gordonie” lub na analogicznym dupku serii 105, w końcu zbudowano pełno tego badziewia. Ale po jednym niemiłym incydencie dowódca grupy przysiągł, że do emerytury będzie latał tylko na krążownikach, a słowo miał mocne. Dlatego na „Gordonie” ulokował się kontradmirał Tyłek ze swoim rozbuchanym sztabem planistów, analityków i innych szczurów sztabowych. A Raszyn galopował na „Skoczku” w jego ciasnych kajutach, z minimum wygód, niewielką załogą i na nic się nie uskarżał. Statek przystosowany do lotów atmosferycznych całkowicie go urządzał. Pewnego razu taki krążownik, „Lock von Rey”, uratował mu życie. Miało to miejsce jeszcze podczas pierwszej kampanii marsjańskiej. Raszyn był kapitanem i zanurkował wtedy na „von Reyu” w Jowisza.
Dyżurna zmiana przegapiła wówczas wroga. Battleship „Enterprise”, ten sam pechowy statek, którym Ive sypnęła w Fobosa i który przez całą wojnę chronicznie przechodził z rąk do rąk, przycisnął „von Reya” na trawersie Jowisza. Otoczył ruchomymi minami, wypuścił całe skrzydło fighterów w celu przechwycenia, przydusił do powierzchni i zaczął rozstrzeliwać. Raszyn nie miał innego wyjścia, zapikował w atmosferę i tonął w niej tak długo, aż wiszące mu na ogonie fightery zaczęły się spłaszczać jak puszki po piwie. Przez miesiąc „von Rey”, stękając i jęcząc, wisiał w koszmarnej bąblującej kaszy, pod wielokrotnym przeciążeniem na granicy swojej wytrzymałości. Statek cierpliwie znosił tę torturę, z załogą było jednak gorzej. Leżysz, człowieku, z perspektywą zmiażdżenia, dzień po dniu, dzień po dniu, i ledwie dychasz, a gdzieś nad tobą baraszkuje ogromny battleship. I tak mijają dni i dni… Normalnych to z tej afery wyszło może dziesięciu ludzi z niezłomnym Raszynem na czele. W tych, co zaczynali fiksować, lekarz pompował antydepresanty i zmuszał ich do snu. Niestety, dwudziestego ósmego dnia sam strzelił sobie w łeb, kiedy dragi się skończyły, a i jego psychika zaczęła siadać. Medyk zdecydował, że nie jest już tu nikomu potrzebny. Zaś trzydziestego dnia „von Rey” wynurzył się z atmosfery niczym łódź podwodna, wygrzał „Enterprise” po zwierciadłach, rozwalił je wszystkie w trzy dupy i ominąwszy battleship dużym łukiem, runął do bazy. Raszyn oddał załogę do psychiatryka, dostał stopień commandera, Medal za Bezczelność i nowiutkiego, prosto z fabryki, „Ericka Johna Starka”, sistership „Gordona”. Ale dowódcy po nurkowaniu w Jowiszu w jednej chwili posiwiały skronie. I nie zgodził się na megadestroyer. Taki statek, choć mógł przedziurawić ostrzałem planetę, nie był w stanie wejść w jakąkolwiek gęstą atmosferę. A Raszyn już zrozumiał, do czego się przydają gęste atmosfery, i wytłumaczył to innym.
Poza tym nie chciał bombardować separatystów. Jego specjalnością była walka w przestrzeni – atakował, rozbijał i zajmował statki powstańców. Megadestroyery zaś waliły z kosmosu w powierzchnię, nie sprawdzając, czy atakują cywilów, czy wojsko. Tak więc po przyjęciu dowództwa nad „Starkiem” świeżo upieczonego commandera nie czekała sława i on doskonale o tym wiedział.
Wtedy dowódca Raszyna, wiceadmirał König, podniósł na niego głos. Przy świadkach wygłosił swoją historyczną mowę, w której mniej więcej dziesięć razy powtórzył: Ach, ty ruski tapeciarzu! Przy tych samych świadkach Raszyn mu odpowiedział: Zgadza się. Nie przeczę, że jestem tapeciarzem. I nie przeczę, że ruskim. I jestem dumny ze swojej rosyjskiej krwi. Jako rosyjski oficer oświadczam panu, że zawsze walczyłem w zgodzie z zasadami honoru i będę tak postępował również w przyszłości. Proszę mi dać dobry statek i wysłać do eliminowania złych statków. A tą chujozą niech pan sobie dowodzi sam. I w przyszłości, panie admirale, proszę zapomnieć o moim prawdziwym nazwisku. Proszę mówić po prostu: „commander russian”. Będę zobowiązany.