Выбрать главу

Ale on nie zdążył ani się wystraszyć, ani nawet dokładnie oszacować siły przeciwnika. Po prostu wątrobą poczuł, że znalazł się w niestandardowej sytuacji i że jeśli nie zadziała odpowiednio, to choć jego rodzima Druga Eskadra niewiele na tym straci, ale nieruchawe desantowe okręty zostaną mocno przetrzebione. A poza tym „Rocannon” oberwie i zginie on sam, ukochany kapitan Essex. Dlatego podporządkował się instynktom. Nie wykonał żadnych standardowych manewrów, po prostu spikował pionowo w dół, przebił się przez wraży szyk i cudem wyhamował nad samą powierzchnią. W czasie kiedy Marsjanie ostrzeliwali niebo, oczekując, że gdzieś nad ich głowami nagle rozbłyśnie miła oku eksplozja, Essex wzbijał gigantyczny słup burego pyłu, zawracał falujący na spoinach destroyer i histerycznie rechotał. Jego wisielczy humor potęgował wysokościomierz, który nad powierzchnią miał zbyt wielki błąd i wskazywał z uporem maniaka, że „Rocannon” na sto metrów wbił się w Marsa.

Walka w przestrzeni jest skomplikowana, a dla niedoświadczonego obserwatora odbywa się chaotycznie i bez planu. Okręty bojowe są naszpikowane zakłócaczami, w dodatku przez cały czas zrzucają fałszywe cele. Karbonowoczarne poszycie okrętów z kolei skutecznie pochłania promienie radarów. Odnalezienie prawdziwej pozycji statku przeciwnika to najtrudniejsze zadanie. Trafienie osiąga się poprzez analizę trajektorii mimet, fałszywych celów oraz dobrą pracę optyki, bo nawet absolutnie czarny obcy okręt ma gdzieniegdzie jaśniejsze punkty, na przykład po uderzeniu mikrometeorytów. Poza tym, cokolwiek by robił, zasłania gwiazdy.

Każdy okręt ma też słaby punkt – rufę z kruchymi zwierciadłami. Na statkach komercyjnych jest zazwyczaj jedno zwierciadło, nie mają się przecież czego obawiać. Na destroyerach są cztery, a między nimi baterie rufowe. Gdyby Marsjanie wpadli na pomysł, żeby huknąć z rufowych w chmurę pyłu na dole… Ale albo uznali, że sami ją wznieśli, albo nie zdążyli pomyśleć. Ich okręty biły w niebo, zużywając w ten sposób część energii i tracąc tym samym ważne przyspieszenie. „Rocannon” zaś ustawił się na niemal równym kilu, wysunął z chmury dziób, dostrzegł idealną dla siebie sytuację i zaczął młócić wszystkimi czterema laserami.

Trzy zamykające szyk okręty zostały zdmuchnięte jak na strzelnicy. Pierwsze dwa straciły ciąg i opadły na powierzchnię, niemal na głowę Essexa. Kolejny destroyer trochę się uchylił i zaczął iść bokiem, całą mocą silników wspomagających ratując się przed siłą ciążenia Czerwonej Planety. Innemu, który zdołał wzlecieć nieco wyżej, Essex tak rozwalił rufę, że ten ugrzązł na niskiej orbicie, z której musiał zrzucać moduły ratunkowe. Ale pozostała piątka Marsjan, zorientowawszy się, że popełnili błąd, rzuciła się w różne strony i zaczęła ustawiać szyk bojowy. Ale wszystkie ich okręty były już zakodowane w celownikach „Rocannona” i żadne mimety nie dałyby rady oszukać Esseksa.

Ale on też był dla Marsjan jak na dłoni. Czarna plama na burym tle globu. Minuta do uroczystego pogrzebu. Najpierw pół minuty na bojowy zwrot separatystów. Potem tyleż samo, by zgromadzić energię na impuls. I mogiła.

„Rocannon” wznosił się z potwornym wysiłkiem. Za wolno. Reaktor nie dawał rady – cała moc przed chwilą poszła na salwy, nie mogło więc teraz być mowy o odpowiednim przyspieszeniu. Marsjanie zmieniali szyk. Niespiesznie. To byli na swój sposób uczciwi chłopcy. Uczyli się latać na Ziemi i teraz dali Esseksowi czas do namysłu – rozbić się wraz z okrętem czy zrzucić załogę w modułach awaryjnych. Tak czy owak, mieliby sukces – z zamaskowanej bazy ratownicy pobiegną na wyścigi. Jeszcze ani razu buntownicze Red City nie brało do niewoli astronautów Grupy F. Może nawet ich nie zabiją.

– Mamy potwierdzenie – nienaturalnie spokojnym głosem zameldował ZDO. Essex skinął głową. Druga Eskadra otrzymała sygnał alarmowy i przyjęła go do wiadomości. Może Uspienski na wspaniałym „von Reyu” gna już na pomoc. Chociaż racjonalniej byłoby wpisać „Rocannona” od razu do rubryki strat i nie ganiać okrętów tam i z powrotem. Regulamin na to pozwala.

– Za ile pełny ciąg? – wypuszczając z rąk styczniki, zapytał Essex. Po prostu tak, żeby o coś zapytać.

– Nie zdążymy – odparł ZDO. Oczekiwał, że dowódca każe huknąć w któregoś z Marsjan na pożegnanie i pędzić do modułów ratunkowych. Ale on zdecydował inaczej. Wykonał ruch, przez który „Rocannon” na kilka sekund stracił zdolność bojową, zaskakując tym całą załogę. Essex twierdził później, że doznał olśnienia. Rzadki przypadek intuicji.

– Uwaga! Wszyscy baczność! – zakomenderował. – Za trzydzieści sekund zrzucam moduły. Puste! Jasne?! I posuwam po balistycznej. Jeśli ktoś łaknie niewoli, serdecznie zapraszamy. Myśleć!

Zapanowała pełna napięcia cisza. Astronauci myśleli. Ktoś chwycił się za głowę. Ale nikt nie wstał z miejsca.

– Wyłączyć ciąg! Energia do akumulatora! – z ulgą w głosie rozkazał Essex. – Kiedy się zbliżą, walimy z rufowych.

– Świetnie! – radośnie potwierdził kanonier. Załoga ruszyła wykonywać polecenia dowódcy. Nikt nie skorzystał z modułów awaryjnych.

Nim Marsjanie zakończyli manewr zwarcia szyku, „Rocannon” wykorzystał najprawdopodobniej jedyną szansę – udał porzucony okręt i ściągnął wroga do siebie. Essex zerwał zawleczkę i wdusił przycisk odrzucenia modułów. Destroyer ciężko majtnął się na boki. Jego korpus pękł w kilku miejscach. Niewielkie sekcje, rozjarzywszy się płomieniem silników hamujących, poszybowały w dół.

Kapitan wprowadził okręt na trajektorię balistyczną. „Rocannon”, na oko niekierowany już ludzką ręką, wolno oddalał się od Marsa po stycznej.

Następne minuty były dla załogi testem, który zniesie tylko wariat. Albo wojskowy astronauta, co daje mniej więcej to samo. Marsjańskie destroyery jak węszące bestie pokręciły dziobami, wodząc za modułami otworami strzelniczymi głównych laserów.

– Co za suczesyny! – obruszył się ZDO. – Przecież oni nas…

I w tym momencie Marsjanie zaczęli strzelać.

Na „Rocannonie” rozległ się krzyk. To było niewyobrażalne, straszne, wskrzeszało w pamięci opowieści o potwornościach Kotłowaniny i Północy. Czegoś takiego astronauci nigdy nie widzieli.

Moduły awaryjne rozjarzyły się i zmieniły w obłoki pary.

– Zabili nas – skonstatował ZDO. – Co za gnidy…

– Co tu dużo gadać: czerwonodupki – dołożył się kanonier.

– Nie przeklinać, myśleć, co robimy, jeśli nie będą chcieli wziąć nas na abordaż – zarządził Essex. – Powinni raczej pędzić do Red City, a nie zatrzymywać się tu.

– Pełna moc na dochodzenie i walimy z czołowych – powiedział kanonier. – Jeszcze ze dwa rozwalimy. Wielka sztuka?

– A pozostali trzej rozwalą nas – rzucił z tyłu któryś z nawigatorów.

– To tylko pięciu – zauważył ZDO. – Było, do cholery, dziewięciu.

– Rzeczywiście! – zdziwił się Essex. – Słuchajcie, naprawdę było ich dziewięć? Nie zdążyłem nawet policzyć.

Marsjanie znowu przeformowali szyk i wzięli kurs na Red City. W SDO „Rocannona” rozległo się chóralne westchnienie ulgi.

– Nie rozumiem – powiedział kapitan. – Idzie do nas katafalk czy nie?

– Oczywiście! Powiedzieli: Wysyłamy wsparcie.

– Jak sądzisz – zapytał Essex swojego ZDO. – Czy pięć to dużo?

Zastępca zamyślił się. W tym momencie każdy z załogi miał prawo głosu. Zrzuciwszy puste moduły, kapitan pozbawił tych ludzi jedynej realnej szansy ujścia z życiem z walki. Była co prawda jeszcze jedna możliwość, ale z gatunku bardzo wątpliwych – opuścić na orbicie uszkodzony destroyer w speckostiumach. A tu już wszystko zależało od tego, czy uda się wyłączyć i katapultować reaktor, czy eksplozja będzie silna i czy szybko pojawi się katafalk, jak zazwyczaj nazywano okręt podążający z misją ratunkową. Czyli całe trzy czy. Jeśli reaktor nie sypnie, skażając przestrzeń radioaktywną chmurą, jeśli okręt nie rozpadnie się na strzępy, na które załoga zostanie nadziana jak na rożny, jeśli kapitan przybywającego statku będzie wystarczająco doświadczony w takich misjach…