Выбрать главу

– Ile potrzebujesz na to czasu, Uspienski? – zapytał zmęczonym głosem König.

– Łącznie z wyrzutem desantu miesiąc.

– Na jakim pan świecie żyje, Uspienski? – niemal jęknął admirał floty. – Za miesiąc Ziemia nie będzie miała żadnych desantowców. Pozostaną mizerne siły policyjne. I koniec. Nie mamy czasu, panowie. Póki istnieje normalna flota, póki istnieje wasza Grupa F, powinniśmy, po prostu musimy, wykonać wszystko, co w naszej mocy. Musimy posprzątać. I mając czyste sumienie – do rezerwy.

– Dlaczego tak szybko? – zdziwił się Raszyn. – Dlaczego już za miesiąc?

– Prezent Dyrektorów dla Zebrania Akcjonariuszy – wycedził König. – Jak również akt dobrej woli i uznania swojej winy przed suwerennymi narodami Marsa i Wenus. W Słonecznym już nikt z nikim więcej nie będzie walczył. Pozostają operacje policyjne. Koniec, panowie. Demilitaryzacja.

Za plecami Uspienskiego głośno westchnął Essex.

– Jesteście wolni – powiedział Wujek Gunnar i odwrócił się.

Raszyn wsunął palec za kołnierzyk, pokręcił szyją.

– Wolni – powtórzył admirał floty bardzo cicho. – Spadajcie stąd. Nie będzie żadnej kolacji. I nie chcę was więcej widzieć.

Dowódcy Grupy F ciężko podnieśli się na nogi i wyszli z gabinetu bez pożegnania. A zgarbiony w swoim fotelu König zakrył twarz rękoma.

Na ulicy Essex trącił łokciem Uspienskiego.

– Zrozumiałeś coś z tego?

– Nasza obecność w przestrzeni okołoziemskiej jest wyjątkowo niepożądana – rzucił Raszyn oschle.

– Według mnie chcą nas zabić – wyraził przypuszczenie szef sztabu. – Albo co najmniej podłożyć. Dlaczego on powiedział ostatnia? Może chciał nas ostrzec?

– Według danych z dobrze poinformowanych źródeł korporacyjna solidarność nie jest cechą charakterystyczną admirała floty – rzucił Uspienski.

– Ocknij się, Aleks! – poprosił Tyłek.

– A ty zrób coś z tą swoją manią prześladowczą – odparował tamten. – Odczep się. Jestem zajęty. Myślę.

– Panie admirale, sir! – zawołał z tyłu Moser. – Może chce pan, żebym został do wieczora na dole? Pogadam z ludźmi, może coś się wyjaśni.

– Nic się nie wyjaśni – pokręcił głową Raszyn. – Zostaliśmy sprzedani. Ale komu i za ile… Mogę się założyć, że tego nie wie nawet König.

– No to co robić? – ostrożnie zapytał Essex, mając nadzieję, że dowódca ma już gotowy plan działania.

– Wykonamy rozkaz – westchnął ten.

Poryw wiatru strącił z głowy Tyłka furażerkę, ta poturlała się po placu. Issiah Meyer ruszył za nią w pościg.

– Jeszcze jeden feralny znak – wykrztusił Essex, patrząc, jak adiutant biegnie za podskakującym i umykającym nakryciem głowy przełożonego jak wilk za zającem. – Może iść na chorobowe?

– Nawet jeśli się uprzemy, to nas za to zdegradują i wsadzą do kicia – powiedział Raszyn. – A grupa i tak poleci na Marsa. Tyle że ty i ja stracimy nad nią kontrolę. Taka jest różnica.

– Co za katastroficzny nastrój, Aleks! – szczerze obruszył się szef sztabu. – Nie wolno nam porzucać grupy. W chwili kiedy zredukowano etaty zastępców…

– To też było celowe działanie! – wypalił admirał.

Essex odebrał od zdyszanego Meyera swoją furażerkę, obrzucił ją krytycznym spojrzeniem i zdecydował, że nie będzie jej nakładał na głowę.

– Issiah, leć po wódkę – powiedział. – I weź nie skrzynkę, ale dwie. Kto wie…

– Szefie, a my? – zapytał Raszyna Moser.

– Nie chcę – odparował zapytany. – Znudziło mi się.

– Pożałuje pan – ostrzegł go adiutant.

Admirał obdarzył go wściekłym spojrzeniem przez ramię, ciężko westchnął i zaczął wygrzebywać z kieszeni portfel.

* * *

Do ciasnej biblioteki „Skoczka” poza dwiema rywalizującymi wachtami wpakowało się około czterdziestu ludzi. Siedzieli na biurkach, w przejściach, wielu stało. Fox, z ważną miną spacerując za plecami nawigatorów i odpychając brzuchem kibiców, przyjmował stawki.

Ive z trudem przepchnęła się na swoje miejsce i ponad ramieniem grubasa patrzyła na jego mobilny terminal.

– Dlaczego tak mało? – zdziwiła się. – Za moich tylko jeden do dwóch?!

– Tak – zgodził się Fox. – Stawiają sporo, ale współczynnik kiepski. Pewnie dlatego, że u ciebie prowadzi Christoff. Młodziak. Bo gdyby pojawiła się Margo, to współczynnik by się zmienił. Kto jak kto, ale ona przeciwko tobie postawi swoją roczną wypłatę, pewniacha.

– Dlaczego tak mało za wachtę Kendall, gnoje?! – ryknęła Ive, odwracając się do kibiców.

– Proszę nie wywierać nacisku na grupę, pani kapitan – poradziła stojąca w tłumie kibiców Linda. – Bierz styczniki w kupki i pilnuj swojej dupki. Zaraz Luftwaffe pokaże twojemu Francuzikowi, jak się prowadzi okręty.

– Odpalaj! Od śmigła! Asy w powietrze! – ryknęły niezbyt zgranym chórem młode głosy z tylnych rzędów. – Dojcz-land! Dojcz-land!

– Bo jak zara posunę w te tłuste faszystowskie zady! – zapowiedział jakiś syty, soczysty bas.

Głosy ucichły.

– A tak naprawdę to najlepiej kierują okrętami Żydzi! – oświadczył ktoś od drzwi.

– Oho! Kapitan Issiah Meyer?! Jak pan się tu dostał? Dzień dobry, nawet pana nie zauważyłem…

– Wpadłem na chwilę. Czołem.

– Issiah! Słoneczko ty moje! Jak tam twoje życie płciowe?

– Dziękuję, Lindo. Nie narzekam. Tylko pasywne nieco. To znaczy nasz sławetny szef sztabu codziennie mnie w każdy możliwy otwór…

– Akurat komuś by się udało ciebie w dziurkę! To raczej ty każdego… – znowu odezwał się soczysty bas.

– Przepraszam, mogę przejść, panie kapitanie? – powiedział niecierpliwie ktoś tuż obok niego.

– Wchodź! – Meyer odsunął się machinalnie, gdy nagle stanął jak wryty i głośno przełknął ślinę. – Hej! Czekaj! Werner? – wykrztusił. – Kurwa, to ty… czy jak?

– No ja. A ty kto? – zapytał ponuro Andrew, ostrożnie przepychając się obok obwieszonego paradnymi zdobieniami Meyera. Miał na sobie tylko narzędziową kamizelkę, z której wystawały końcówki różnych narzędzi, i jednym z nich już zdążył zahaczyć adiutanta Tyłka.

– Przecież to Izajasz! – wyjaśnił ktoś z wachty Falzfein.

– A niechby i Mojżesz! Kapitanie, proszę się nie ruszać, bo poobrywam panu te wszystkie brzękadełka.

– A w cholerę z nimi! Andy! Coś ty, nie poznajesz mnie? Jestem Issiah Meyer!

Werner wyszarpnął z Meyerowych naszywek i medali dwa krokodylki, starannie odplątał z jego guzika nawinięty nie wiadomo jak i kiedy przewód i w końcu popatrzył na twarz kapitana.

– Issiah? – zdziwił się. – Nie może być… Ale tak, Issiah. To ci numer! A ja myślałem, żeś ty na „Skywalkerze”, wiesz…

Andrew zmienił się na twarzy. Otaczający ich astronauci zaczęli wymieniać znaczące spojrzenia.

– Ciii! – Meyer zniżył głos do szeptu. – Nic nie wiem i ty też nie. No to witaj! – zakończył głośno.

– Dzień dobry – wolno powiedział Werner, wpatrując się w Issiaha z niezrozumiałym dla otoczenia zmieszaniem. – Przepraszam, ale ja tu muszę… Znajdziesz mnie potem, dobrze?

– Na pewno! Słuchaj, a dlaczego ciągle jesteś porucznikiem?

– Potem ci opowiem – obiecał Andrew, przebijając się już przez tłum do linii terminali. Ciągle jeszcze wyglądał na co najmniej zaskoczonego. Dopadłszy fotela Ive, chwycił się zagłówka, odetchnął. Candy zauważyła, jak zbielały mu palce wczepione w miękki plastyk.

– Co jest? – zapytała.

– Zobaczyłem ducha – wymamrotał Werner, nie patrząc jej w oczy. – To nic. Bzdury. Ale tu tłum… Hej, Di Lanza! Ettore, gdzie jesteś?

– Tu, szefie! – krzyknął technik siedzący przy najdalszym terminalu.

– Skocz, proszę, do centralnego rdzenia. Coś tam Fredowi znowu nie wychodzi.

– Fredowi nic w życiu się nie udaje, szefie. On jest urodzonym Jonaszem.

– No to mu to powiedz.

– Teraz?

– Przykro mi, teraz.

– Nie ma sprawy, szefie. Tu już wszystko dostroiłem. – Technik niemal po głowach nawigatorów ruszył ku wyjściu. Mało który z członków załogi „Skoczka” dałby się tak szybko namówić na opuszczenie pomieszczenia teraz, na kilka chwil przed interesującym widowiskiem. Większość z zebranych w bibliotece astronautów o pracy nawigatorów miała bardzo mgliste pojęcie. Z pokładu działowego czy z sekcji reaktora nie bardzo wiadomo, jak i właściwie dokąd leci okręt. Duże ekrany nie były tam montowane. A dziś obraz – nieważne, że fałszywy – był wyprowadzany na dwa monitory o przekątnej trzech metrów.