Battleship „Luke Skywalker” nie wyróżniał się specjalnie nowatorską konstrukcją i już pod koniec pierwszej kampanii marsjańskiej był porządnie zużyty. Kiedy więc policja zapragnęła większej jednostki do osłony, właśnie „Skywalker”, sapiąc i gubiąc części, poczołgał się z nią do Pasa grzmocić w piracką bazę. Ta stara balia miała akurat w tym rejsie zużyć resztę swoich zapasów.
Policyjne drobiazgi odczepiły się od nieruchawych megadestroyerów i skoczyły w Pas, a „Skywalker” opuścił konwój i ruszył do sektora, którym przypuszczalnie miały uciekać niedobite pirackie statki. Zajął pozycję i po kilku godzinach zniknął. Nagle przestał nadawać dane telemetryczne. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że tak potężny statek może zostać zniszczony, zwłaszcza że piraci rzucili się do ucieczki innym kursem.
Tak więc battleship milczał, jakby mu ktoś oderwał wszystkie anteny. Ponieważ jednak w Pasie i w okolicy odbywały się prawdziwe wyścigi na przeżycie, nie było kogo wysłać, aby sprawdził, co się stało.
Pozabijawszy kogo trzeba, a co poniektórych nawet aresztowawszy, policja pchnęła wreszcie do „Skywalkera” destroyer, pakując nań na wszelki wypadek nawet brygadę remontową. Jednocześnie dowódca eskadry zaczął przygotowywać zjadliwą depeszę, którą chciał wysłać do sztabu Grupy F – że jakbyśmy wiedzieli, tobyśmy nie prosili, i kto czym myślał, wysyłając na poważną akcję taki latający chłam. Ale wtedy zidiociały dowódca destroyera zameldował, że nie widzi nigdzie uszkodzonej jednostki. Najpierw dostał polecenie, by nie darł ryja na cały Słoneczny, tylko szukał odłamków. Potem ktoś się zorientował, że sprawa jest mętna. Ustawiono szyk i rozpoczęto poszukiwania w okolicy. Ale battleship jakby zanurzył się w Pasie, co oczywiście było wykluczone z powodu gabarytów i kiepskiej zdolności manewrowej okrętu.
Policyjny dowódca należał jednak do prawdziwych driverów, poszukiwania i akcie ratunkowe przyniosły mu medale, więc kiedy admiralicja otrzymała jego pokutniczy meldunek, nie usiłowała zwalić winy na faceta, a znalazła winnego we własnym gronie. Oddała pod sąd szefa sztabu Grupy F – powodem była utrata czujności. Nikt nie miał wątpliwości – battleship zdezerterował. Tak samo łatwo wyjaśniono motywację załogi – „Skywalker” nieraz latał na Wenus, gdzie jego dowódca mógł skumać się z miejscowymi. Wiadomo było, że neutralna Wenus gromadzi po cichu okręty bojowe. Planeta szykowała się do buntu.
Oczywiście i śledztwo, i rozprawa miały charakter ściśle tajny. Oficjalnie ogłoszono, że „Skywalker” zaginął bez wieści. Skazanego szefa sztabu rozstrzelano jakoby za złodziejstwo na szczególnie dużą skalę. W rzeczywistości dostał izolatkę, żeby można było urządzić konfrontację z dowódcą „Skywalkera”. Uprzątnięcie w ten sposób żołnierza nie sprawiało żadnych trudności – większość astronautów nie miała na dole ani rodzin, ani przyjaciół. Kto miał się interesować tym, gdzie człowiek zaginął? A ci z ciekawskich, co służyli na górze, sami milczeli, nie chcąc znaleźć się w podobnej sytuacji.
Szef sztabu Grupy F okazał się jednak człowiekiem o niezwykle silnej woli. Nie jest łatwo utopić się pod więziennym prysznicem, może to zrobić tylko ktoś niezwykle uparty. On oddychał wodą tak długo, aż się zachłysnął. To potwierdziło, że miał coś na sumieniu, jakieś grzeszki, a może i zbrodniczy spisek. Na wakat szykowano Uspienskiego, lecz ten opierał się jak mógł. Wtedy to miejsce dostał Essex, któremu w prywatnej rozmowie poradzono, by trochę utemperował tego Ruskiego i w ogóle zaprowadził w Grupie F porządek. Essex z Uspienskim porządnie się z radości upili i od razu, nie wstając od stołu, pokłócili na amen. Aż do przejścia na pan. Co dowodzi, jak awans w pracy psuje charakter.
O „Skywalkerze” zapomniano na jakiś czas. Zwłaszcza że agenci na Wenus nie potrafili znaleźć śladu buntowniczego okrętu.
Na tym burdelu z zagadkowym zniknięciem okrętu liniowego zyskała policja, która otrzymała trzy nowiuteńkie battleshipy. Na okoliczność, gdyby spróchniały, ale ciągle dobrze uzbrojony „Skywalker” nagle pojawił się w charakterze jednostki przewożącej przemycaną rudę albo jako – co gorsza – piratów.
Ale battleship nie zhańbił swojego imienia i po miesiącu pojawił się – jak przystało na bohaterski okręt bojowy zaginiony bez wieści – w postaci modułów awaryjnych.
Pierwszy moduł zlokalizował patrol policji. Kawałek sekcji dziobowej przeznaczonej do ratowania personelu SDO snuł się nad Pasem cały, ale pusty. Dane z czarnej skrzynki wykazały, że zrzut modułu miał miejsce nie tam, gdzie battleship powinien się znajdować, nim zamilkł. „Skywalker” wykonał niemal niewyobrażalny skok wzdłuż Pasa, a potem najwyraźniej usiłował się schować za którąś z asteroid. Policjanci rozpoczęli bardziej aktywne poszukiwania i po tygodniu trafili na jeszcze jeden moduł – sekcji celowniczej. Też pusty.
Wtedy do operacji ratowniczej dołączyła admiralicja. Grupę F zatrzymano obok Marsa, a całą resztę armii wysłano do Pasa. W wyniku niemających precedensu poszukiwań znaleziono jeszcze cztery moduły. Ale i to nie rozwiązało tajemnicy „Skywalkera”. W modułach byli ludzie. Dwudziestu. Tylko że cała dwudziestka w chwili katastrofy należała do wachty odpoczywającej.
Oznaczało to, że leżeli w kubrykach, nie rozbierając się, w zamkniętych maskach speckostiumów, podłączeni do pokładowej magistrali powietrznej, żeby nie zużywać zawartości swoich zbiorników. Obudziło ich straszliwe przeciążenie, a potem gdzieś na dziobie rozległo się silne babach! „Skywalker” zakoziołkował, przeciążenie wzrosło jeszcze bardziej i commander Banks wrzasnął przez interkom: Wszyscy skakać! No to skoczyli. I nikt więcej. Przylgnąwszy do ekranów w modułach, ocalali członkowie załogi usiłowali przyjrzeć się porzuconej jednostce, ale przestrzeń była pusta.
Oczywiście długo i upierdliwie przesłuchiwano ich na okoliczność siły przeciążenia i co to było za babach! Ustalono, że battleship rzeczywiście gwałtownie skoczył przed siebie, że otrzymał potężne uderzenie w skroń, a następnie pełnym ciągiem ruszył w kierunku Pasa. Tyle. Za kim pędził commander Banks, czym oberwał w dziób, przed kim uciekał – wszystko to zostało zagadką.
– Może Obcy? – zapytał jakiś mądry w admiralicji, ale załapał się dzięki temu tylko na potworny opeer.
– Na pewno Obcy – uznał Uspienski i na nic się nie załapał, ponieważ powiedział to szeptem i pod nosem.
– Hej, commander! Słyszałeś, że Obcy załatwili „Skywalkera”? – zapytał go Abraham Fein, którego przypadkiem spotkał na dole.
– Ciszej, Abe – poradził mu Uspienski. – Przecież wiesz, że jakieś ścierwo zaraz zakapuje.
– Proszę lepiej wpaść do nas do zwiadu, póki jeszcze tu jestem – powiedział Fein. – Pokażę panu archiwum. Ciekawe, kurna.
– Dowództwo widziało to archiwum? – zainteresował się commander.
Fein splunął i odszedł. Nawet zwiad nie wierzył w Obcych. Oczywiście wielu członków dowództwa rozumiało, że w kosmosie ciągle i stale dzieje się coś, czego ludzie na razie nie są w stanie zinterpretować. Czasem to coś łykało scouty i holowniki. A teraz pacnęło w battleship. Ale uznanie zagadkowych anomalii za rozumne siły – to już śmierdziało schizofrenią. Kosmos był okrutny, ale po dokładnym przyjrzeniu się – zawsze martwy.
Minęło kilka miesięcy, gdy na trawersie Ziemi odnaleziono nagle kolejny moduł „Skywalkera”, a w nim nieprzytomnego porucznika Issiaha Meyera. Miał pokancerowaną twarz, zaś przy życiu utrzymywało go zasilanie medyczne zwane ostatnią szansą. Doprowadzono go do przytomności, podziwiając odwagę i spryt chłopaka. Meyer mógł mówić, niestety też niewiele wyjaśnił. W chwili niespodziewanego skoku porucznik pracował w bibliotece. Oczywiście kaganiec speckostiumu miał, wbrew instrukcji, odpięty. Kiedy „Skywalker” skoczył jak od ukąszenia w ogon, porucznik walnął czołem w monitor i na kilka sekund się wyłączył. Oprzytomniał, kiedy uszy zaczęły mu spełzać na ramiona, a oczy już prawie wypływały. Zamknął maskę, ponieważ jednak gęba mu się mocno zmieniła, to siłowniki jeszcze bardziej potargały policzki i podbródek. Łykając krew, złapał oddech i miał biec do SDO, ale Banks kazał skakać, więc Meyer zanurkował do najbliższego włazu awaryjnego. Poza nim nikt nie dobiegł do tego modułu i porucznik pozostał sam.