Tak samo jak i pozostali uratowani, Meyer, zgodnie z instrukcją, czekał na przybycie katafalku. Innych modułów w pobliżu nie było, nie udało się więc nawiązać z nimi kontaktu radiowego. A katafalk jak nie nadlatywał, tak nie nadlatywał.
Być może Meyera po prostu przegapiono. Moduł w coś walnął podczas odstrzału, nie wyszły mu anteny zewnętrzne i baterie słoneczne. Dlatego milczało radio, a systemy podtrzymywania życia niebezpiecznie pochłaniały energię akumulatorów. Na dodatek porucznik, w końcu nawigator, kiedy się rozejrzał, to zrozumiał, że został wyrzucony nie wiadomo gdzie, ale na pewno nie tam, gdzie należało. Niebezpiecznie blisko Pasa. Tak na oko – nad strefą bogatą w żelazo, gdzie skanery katafalku mogą go nie dojrzeć. Meyer usiadł w kąciku i zaczął czekać pełen nadziei, że pomoże optyka.
Nie pomogła.
Po miesiącu Pas zaczął ściągać moduł do punktu zwrotnego. Jeśli mam czekać dalej – myślał porucznik – to mocy silnika modułu nie wystarczy, żeby oderwać się od Pasa i skierować ku Ziemi. Albo jeśli spóźni się z manewrem, moduł ruszy do domu z tak mizernym przyspieszeniem, że Meyer nie dożyje końca podróży. Skończy się prowiant, zużyje tlen, wyładują się akumulatory. Jedną jedyną szansą było resztką energii skierować moduł ku Ziemi, wtedy może się uda i ktoś go zauważy.
Oczywiście zdawał sobie sprawę z małego niuansu – zapas paliwa mógł wystarczyć na jedno lądowanie, i to przy oszczędnym gospodarowaniu. W końcu moduł to nie jednostka, nawet nie szalupa, a tratwa. Na szczęście tratwa wojskowa, więc jakiś tam silniczek został upchnięty.
Gdyby porucznik po prostu skoczył w kierunku Ziemi, miałby zero szans na miękkie lądowanie. W zasadzie ktoś musiałby go zobaczyć z orbity. Nawet bardzo powinien, jeśli nie chciał trafić na opeer, ale wokół Ziemi lata tyle żelastwa… Przykro byłoby spłonąć w atmosferze, podziwiając panoramę rodzinnej Błękitnej Planety. Dlatego Meyer postanowił zaryzykować i ruszyć do Ziemi po stycznej, żeby przelecieć przez maksymalną liczbę skanowanych stref. Przestroił silniki i wystartował. A sobie walnął ostatnią szansę – kompleksową iniekcję z witamin i inteligentnego narkotyku stymulującego organizm do wejścia w pseudoanabiozę. Tlenu miał też przecież tyle, co na kilka wdechów.
Nie pomylił się. Zauważono go, wyłowiono, obudzono.
Zachwycona wyczynem porucznika ojczyzna ogrzała go, nakarmiła, przepytała, wręczyła medal i zainteresowała się nawet, czego bohater sobie życzy. Meyer na początek zażądał operacji plastycznej, potem skierowania na kurs zmiany kwalifikacji. Ojczyzna nie odmówiła. W zamian zażądała tylko, by o „Skywalkerze” i swoim dryfie nigdy i nikomu ani mru-mru. Oraz odbyła z porucznikiem treściwą rozmowę w biurze armijnego kontrwywiadu. Później został wypuszczony, żeby dalej sobie wojował.
Otrzymał twarz nie gorszą od tej, którą miał poprzednio. Tylko żeby już nigdy nie brać udziału w patrolach, zmienił specjalność z nawigatora na sztabowego analityka. Bardzo szybko dołączył do sztabu Essexa, a następnie został jego adiutantem. Ożenił się (zuch!), wystrugał kupę zdrowych, normalnych dzieci (niektórzy to mają szczęście!) i ogólnie sprawiał wrażenie optymisty. Pytany, na czym latał, albo kłamał, albo wykpiwał się żartem.
Co zaś do „Skywalkera”, to ten po kilku latach zaczął sypać się na Marsa. Tak nienachalnie, jakby częściami zapasowymi. Udała się więc tam kompetentna i wykwalifikowana komisja, z porucznikiem Wernerem w składzie. Badanie nie przyniosło żadnych sensowych wyników. Udało się tylko wyjaśnić, że battleship został rozdarty na strzępy przez niesamowicie silną eksplozję. Odłamki ciągle jeszcze promieniowały, dlatego komisja, kiwając głowami, uznała, że statek został rozkawałkowany przez reaktor. Oczywiście nijak się to nie wiązało z zagadkowymi manewrami ani z babachem! w części dziobowej. Ale komisja jak to komisja – musiała produkować takie ekspertyzy, które przełożeni będą uprzejmi łyknąć.
Aha, Werner znalazł wtopiony w poszycie napierśnik speckostiumu. Od wewnętrznej strony miał wyraźne ślady krwi, a od zewnętrznej tabliczkę por. I. Meyer. Przyszły master-technik na „Skoczku” nie bez trudu przypomniał sobie kolegę z roku. Wzruszył ramionami, o znalezisku zameldował zgodnie z regulaminem i więcej się nad tym przypadkiem nie zastanawiał. I tak niemal połowa jego roku zginęła na „Skywalkerze”. A potem Andrew został nieoczekiwanie przeniesiony na dół, by wpaść w odmęty takich osobistych problemów, że niemal sam się rozsmarował na ścianie.
Tak więc Werner, widząc na pokładzie „Skoczka” kolegę z roku, kolegę żywego i nieuszkodzonego, na dodatek w mundurze adiutanta, nie był zdziwiony tylko dlatego, że go nie poznał. Ale Meyer sam mu o sobie przypomniał.
W tym momencie Andrew poczuł się źle, gorzej i do dupy.
Może dlatego nie pocałował Ive w tej nabitej ludźmi bibliotece.
A chciał.
Linda zatrzymała się obok swojego gabinetu.
– Idź – powiedziała do Issiaha, skacząc za drzwi – dogonię cię. Muszę nałożyć buty.
Adiutant skinął głową i ruszył korytarzem. Ale nagle otworzyła się śluza i na teren pokładu mieszkalnego zaczęła wchodzić cała delegacja.
Na czele kolumny maszerował mały zestaw ochrony kontradmirała Tyłka w liczbie sześciu potężnych łebasów z bronią automatyczną. Za nimi podążał sam Essex, tłumacząc coś półszeptem Raszynowi, rozzłoszczonemu i nastroszonemu. Pochód zamykał master-technik porucznik Werner. Z boków podpierali go dwaj ochroniarze Raszyna. Mieli miny ekstremalnie wojownicze i Issiah przez chwilę sądził, że właśnie dokonali aresztowania jego kolegi. Ale nagle Raszyn podniósł głowę, zobaczył Meyera i powiedział: Aha.
Issiah strzelił obcasami, jednak goryle już profesjonalnie chwycili go za frak, obrócili twarzą do ściany i przeskanowali od stóp do głów zręcznymi dłońmi.
– O co wam chodzi?! – obruszył się adiutant.
– Milczeć, kapitanie! – ryknął Essex, więc Meyer rozsądnie zamilkł.
W jego kieszeniach znaleziono kilka plastykowych kart, paczkę serwetek i ramkę z holograficznym zdjęciem rodziny.
– Nie za wiele – podsumował Raszyn. – No to jak, przyznasz się?
– Do czego? – zapytał szczerze zdziwiony Issiah.
Z gabinetu wyszła Linda, już w butach, starannie uczesana. Zaskoczona wbiła wzrok w rozpłaszczonego na ścianie Meyera.
– Co się dzieje? – zapytała. – Napastowanie?
– Phil, to nasza pani psycholog Stanfield. Polecam – przedstawił ją Tyłkowi admirał.
– Znam ze słyszenia. – Wyszczerzył zęby Essex, podając Lindzie rękę i pochłaniając wzrokiem jej potężny biust. Kapitan Stanfield zasalutowała, rozpłynęła się w uśmiechu i grzecznie uścisnęła rękę szefa sztabu.
– Chyba się spotkaliśmy na dole – zagruchał Tyłek, nie mogąc oderwać spojrzenia od wypukłości pod kombinezonem kapitan Stanfield.
– Bardzo możliwe – odpowiedziała podobnym tonem.
– Kończymy! – warknął Raszyn. – Linda, idziemy do ciebie. Możemy?
Odruchowo wykonała zapraszający gest, a ochrona natychmiast wciągnęła Issiaha do gabinetu. Za nimi weszła kadra. Stanfield rzuciła zatroskane spojrzenie Wernerowi, ten jednak wskazał podbródkiem drzwi i zgodnie z regulaminem wszedł do pomieszczenia jako ostatni. Ochroniarze Raszyna w pełnych napięcia postawach pozostali na zewnątrz.
Gabinet Lindy był trzy razy większy niż admiralski, wyposażony w przytulne fotele, obrazy na ścianach i inne rozluźniające akcesoria. Essex, widząc dokoła siebie za dużo przestrzeni, od razu przygarbił się i wsunął w kąt. Rzeczywiście, jak na mieszkalną sekcję okrętu bojowego i na dodatek tylko cruisera, było tu nadspodziewanie dużo miejsca. Takie apartamenty przysługiwały jeszcze tylko doktorowi Epsteinowi, ale on wszystko zagracił wyposażeniem medycznym.
Ochroniarze Tyłka cisnęli Issiaha na fotel i groźnie zawiśli ze wszystkich stron nad zapadniętym w siebie aresztantem.