Выбрать главу

Issiah wolno podniósł rękę, dotknął rozerwanego ucha, podniósł zakrwawioną dłoń do twarzy… Jego spojrzenie zrobiło się szklane.

Coś głośno trzasnęło – to admirał spuścił napięty kurek, przytrzymując go kciukiem.

W oczach Meyera pojawiły się duże łzy.

Admirał wolno schował do kieszeni na biodrze mały czarny pistolet.

– Wytrzymasz tortury, Żydeńku? – zapytał niemal czule.

– Matko Boska… – jakże chrześcijańsko wyszeptał Issiah, wpatrując się w swoje dygocące palce, z których kapała na podłogę krew.

– Boga nie ma – zauważył Raszyn. – W każdym razie dla ciebie.

– Bóg jest nienawiścią – powiedziała Linda. – A tobie, Issiah, na gwałt potrzebna jest miłość. Przy okazji, panie admirale, nie pozwalałam panu tu strzelać.

– Zaceruj mu szybko ucho – polecił dowódca. – I nie hałasuj mi tu. Żarty się skończyły. Od godziny mamy stan wojenny. Zastrzelę każdego, kto mi się nie spodoba.

– Dlaczego wojenny? – głośnym szeptem zapytał Werner.

– Bo lecimy na Marsa – mruknął Essex. – Dławić przemyt. Policjantów zabrakło, żeby ich!…

– Panie admirale! – zawołał Andrew. – Czy pozwoli pan? Może ja bym…

– Idź! – skinął głową Raszyn, nie odwracając się. – Do pracy. I dziękuję z całego serca.

– Tak jest. – Werner zasalutował Tyłkowi, podszedł do drzwi i odskoczył wystraszony. Na korytarzu sypały się wiąchy, jakie rzadko słychać nawet podczas walki. Wrzeszczał commander Jean Paul Borowski. W roli chłopców do bicia występowała ochrona, bohatersko niedopuszczająca ZDO do komunikatora na drzwiach gabinetu.

– Co tam znowu?! – wrzasnął Raszyn, zagłuszając admiralskim rykiem krzyki na korytarzu. – Wpuścić!

– Kur-r-rwa! – sapnął Borowski, przedzierając się przez ochronę. – O, pardon, sir! Mamy NW. Potrzebuję na gwałt Lindy. A tu… Przepraszam, sir! Ja może potem…

– Co za Niespodziewane Wydarzenie? Po co Linda? Ktoś ześwirował?

– Tak jest, sir! Starszy nawigator Falzfein. Najpierw kategorycznie odmówiła wykonania rozkazu, potem wzięła i się popierdoliła.

Zza parawanu wyjrzała Linda z pojemnikiem anestetyku w dłoni.

– Najwyższy czas – powiedziała.

– Która to Falzfein? – ożywił się Essex. – Taka laleczka blond z krągłym tyłeczkiem?

– Nie – machnął ręką Raszyn. – Blondynka to nasza Candy. A Falzfein jest szatynką. Nie znasz.

– Na razie walnęliśmy jej narkot – poinformował dowódcę Borowski, by zaraz dodać przepraszająco: – Ale jakoś strach, bo jeszcze się ocknie…

– Linda jest zajęta – kategorycznie oświadczył admirał. – A Margo rozstrzelać w pizdu. Nie mamy dla niej czasu.

– Co? – ZDO wytrzeszczył oczy.

– Niech pan zrozumie – powiedział Andrew, obejmując pierwszego oficera i wyciągając go na korytarz. – Widzi pan przecież, że tu ludzie są bardzo zajęci.

– Jak to: rozstrzelać? – wymamrotał Borowski.

– W pizdu – wyjaśnił Raszyn. – I zamknij drzwi.

Na korytarzu ZDO obrzucił oszalałym spojrzeniem ochronę. Goryle, słyszący całą rozmowę, miny mieli raczej takie sobie.

– Chłopy – zaczął pierwszy oficer – potraficie rozstrzeliwać?

Ci wymienili spojrzenia. Któryś nerwowo zachichotał.

– Może nie będzie trzeba?… – bąknął dowódca ochrony Essexa, dość sympatyczny bęcwał-kapitan.

– Porzuć złudzenia – ze smutkiem rzucił jeden z ochroniarzy dowódcy Grupy F, ukradkiem puszczając oko do Borowskiego i pokazując język. – Gdyby to Tyłek rozkazał, to może by się i upiekło. Ale skoro sam Raszyn… Nasz stary nie rzuca słów na wiatr. Radzę ci, wyciągaj archiwum, sprawdź, jak to się robi.

– Dlaczego ja? Dlaczego nie wy na przykład? – Kapitan zaczął dygotać.

– A dlatego, że pluton egzekucyjny musi liczyć co najmniej pięciu ludzi. Akurat tylu was jest, a ty dowodzisz. Machniesz ręką.

– Skurwiele! Jaja sobie robicie, tak?

– Nieee – pokręcił głową ZDO.

Ochroniarz otworzył szeroko usta. Potem je zamknął. Borowski był jeszcze rok temu zastępcą Raszyna do spraw operacyjnych i na tym stanowisku wprawiał w przerażenie całą Grupę F, póki nie trafił do wariatkowa. Gdyby nie te ostatnie okoliczności, byłby już kontradmirałem. Do chwili obecnej jedyną jednostką, na której nikt się nie bał Borowskiego, był jego macierzysty „Paul Atrydes”. Tu commander grał rolę czułego tatusia. Ale gdy pojawił się gdziekolwiek indziej – wszyscy w panice uciekali mu z drogi. Nawet uzbrojona ochrona.

– Proszę się przygotować – rzucił teraz twardym głosem. – Sformować pluton egzekucyjny. To smutne, ale co możemy poradzić… Na nic nam taki balast.

– Czyli poważnie?… – jęknął kapitan.

– Przecież słyszał pan rozkaz. Rozstrzelać.

– Ale jakże tak?! – eksplodował ochroniarz. – Rozstrzelać?! Zabić bezbronnego człowieka? Kobietę? Co pan, commanderze?!!!

– Dlaczego zwraca się pan do przełożonego nieregulaminowo?

– Przepraszam, sir! Ale…

– Słyszał pan wydane mi polecenie?

– Ale…

– Pow-ta-rz-rzam! – zaczął bardzo wiarogodnie gotować się ZDO. – I więcej już nie będę! Już raz mi pan tu, młody człowieku, odmówił wykonania rozkazu! Już dopuścił się pan wykroczenia! I to się panu wydaje mało?!

– Ach…

– Nie, no słyszał pan czy nie, kapitanie? Ogłuchł pan, żeby to krew zalała?! Gdzie pan, kurwa, jest? Na pokładzie czego? Mamy stan wojenny! Okręt bojowy! Och-ch-chrona! Kur-r-r-r! Po rozstrzelaniu wszyscy natychmiast do karceru! O minimalnych racjach. Tak proszę zameldować kontradmirałowi! Pan jest odpowiedzialny za wykonanie rozkazu, kapitanie! A ja to sprawdzę!

– Moim zdaniem najlepiej będzie w śluzie towarowej – podpowiedział Werner. – Postawić skazańca przy zewnętrznym luku, babach, potem zamknąć wewnętrzny, otworzyć zewnętrzny i na koniec uruchomi się przedmuch.

Dowódca ochrony miał wypisane na twarzy zbliżające się omdlenie. Goryle Raszyna za jego plecami dosłownie zjeżdżali po ścianie, rechocąc bezdźwięcznie. Ludzie Essexa skamienieli z przerażenia nie mogli tego widzieć i kapitana nie miał kto ratować.

– Dobry pomysł – poparł technika Borowski, przechodząc na spokojny, rzeczowy ton. – Tak właśnie zrobimy. Rozumiemy się, kapitanie? Przygotujcie ludzi. Niech stracę, sam osobiście postawię wam potem litr samogonu. Możesz uważać, że ci wybaczyłem. Przecież rozumiem… Nie przejmuj się tak, to tylko za pierwszym razem jest trudne.

– Rozkaz… – wykrztusił ochroniarz. – W pisemnej postaci… Na papierze… coś mi niedobrze…

– Łapcie! – polecił ZDO.

Podwładni chwycili kapitana pod ręce i ostrożnie ułożyli na podłodze.

– Będziesz wiedział, bucu jeden, kto rządzi na moim okręcie – oświadczył dumnie Jean Paul. – Ja tu jestem najważniejszy, commander Borowski! A ty jesteś nikim. Możesz się stawiać na swoim „Gordonie”. „Skoczek” to moje gospodarstwo. Dobra… – zerknął na ludzi Raszyna i ci nagle przestali się śmiać.

– Ci przyjezdni kiepściarze nie dadzą rady – wyjaśnił pierwszy oficer.

– Ale niby co? – zainteresowali się miejscowi.

– No to, że to wy będziecie rozstrzeliwać Margo!

* * *

– Światło… – mamrotał Issiah. – Widzę światło…

Zapewniał, że katapultował się z rozwalonego nie wiadomo przez kogo battleshipa i wykonał bezprecedensowy dryf na miniaturowym module od Pasa do Ziemi.

– Bardzo jasne światło. Bardzo ciepłe. Jakbym z Ziemi patrzył w Słońce…

Zeznał już pod hipnozą wszystko o kontaktach z wojskowym kontrwywiadem, wskazał kanał łączności i słowa kodowe. Essex, słuchając wyznań swojego adiutanta, ogryzł wszystkie paznokcie na palcach.

Przesłuchanie trwało już ponad godzinę – z pamięci Issiaha wydłubano nawet spis załogi „Skywalkera”. Poza porucznikiem Meyerem uratował się ktoś jeszcze i należało teraz znaleźć tych astronautów. Było więcej niż pewne, że admiralicja wykorzystała swoją szansę eksploatacji ludzi bez przeszłości, zrobiła z nich agentów i powtykała w całą flotę, celując w co bardziej kluczowe stanowiska.