Ive pośpiesznie wkładała buty. Werner ze spokojnym uśmiechem na ustach patrzył, jak na ekranie rośnie zbliżający się admiralski kuter.
– O, Jean Paul! – ucieszył się na korytarzu kanonier. – Jesteś Żydem?
– No… – posępnie odparł Borowski.
– Nazwiska kończące się na – ski są nazwiskami żydowskimi, prawda?
– Słuchaj, bucu – powiedział pierwszy oficer. – Gdzie masz swoje buty?
– Przepraszam – wymamrotał Fox i pobiegł korytarzem.
Borowski wszedł na SDO. Założywszy ręce za plecy, stanął na środku pomieszczenia, kiwając się z pięt na czubki palców.
– Bur-r-rdel! – ryknął, nie kierując tego do nikogo w szczególności.
Werner podniósł torbę i przyjął postawę prawie że zasadniczą.
– Kontrola zwierciadeł w normie – zameldował.
– A! – powiedział Borowski, jakby dopiero co zauważył master-technika. – Dzień dobry, Andrew. Jest przynajmniej jedna osoba, która chce i może za coś odpowiadać. I co tam było?
– Najprawdopodobniej zdefektowany blok. Zaraz go przetestuję na swojej maszynie, wtedy będę mógł precyzyjnie odpowiedzieć.
– Dywersja wykluczona? – zadał zaskakujące pytanie pierwszy oficer.
Ive, słysząc to, podskoczyła w fotelu i odwróciła się.
– Nie wygląda mi na to. – Werner wyraźnie ściszył głos. – Bo co?
– Nic, tak pytam. – Jean Paul poruszył brwią, ale pewnie nawet etatowy psycholog Linda nie potrafiłaby zinterpretować tego ruchu. – Z dołu przyszło memorandum o profilaktyce ewentualnego sabotażu. To oczywiście nie moja sprawa, ale gdyby mnie ktoś zapytał… Taa… No więc pytam: czy to nie wygląda na sabotaż?
– Wie pan co, commanderze – powiedział technik bez cienia uśmiechu – moim zdaniem w admiralicji komuś palma odbija. A pan od razu chce się wykazać.
– Kiedy cię wypuścili z psychiatryka?! – prawie wrzasnął rozjuszony pierwszy oficer.
– A jest pan pewien, że tam byłem… – wymamrotał wyraźnie skonfundowany Werner.
– Jestem pewien, że ja tam byłem – poważnie oznajmił Borowski. – I nauczyłem się tam wiele. Na przykład pamiętam, że na setkach znajduje się półtora tysiąca elementów, których awaria prowadzi do utraty zdolności bojowej statku. Pamiętam też, że na „Skoczku” jest stu członków załogi. I wszyscy mocno popieprzeni. Na czele z psychologiem, która dopiero co chwyciła mnie za jaja. Zatem pytam: co jej przeszkadza odkręcić jakąś pierdołę na pokładzie bojowym i wsunąć sobie w…? Może „Skoczek” bez tej pierdoły nie rozsypie się, ale…
– Skoro taki pan zatroskany, to proszę jej podarować wibrator – poradził technik.
– Ależ ona ma dwie skrzynie wibratorów. Nie o to chodzi. Zrozum mnie dobrze, Andrew. Ty i ja odpowiadamy tu za zdolność bojową. Tylko my. Dobra, jeszcze piątka twoich schizoli, ale od nich niczego nie można wymagać. A poza nami nikt. Ani Candy, ani tym bardziej ten tłustodupy Fox. Nawet admirał Raszyn za nic na „Skoczku” nie odpowiada. Ale wymagać zdolności bojowej może. Od kogo? Od nas. Kapujesz? No to ruszaj mózgiem. Zwłaszcza żeś Rosjanin.
Ive przyglądała się, jak admiralski kuter cumuje, słuchała debilnego dialogu za plecami i kiwała głową. Nie zgadzała się z Wernerem. Nie tylko urzędasy z admiralicji świrowali. Na „Skoczku” powoli dostawali fisia wszyscy. Nie wyłączając pierwszego oficera Borowskiego.
– Niech pan posłucha – właśnie mówił do niego technik. – Rozumiem pana. Wszystko będzie OK i proszę się niepotrzebnie nie denerwować.
– Nawet nie widziałem twoich akt – powiedział niespodziewanie Jean Paul z jakimś dziwnym smutkiem w głosie.
– Bo i nie powinien pan – dziwnie twardo rzucił Werner.
– No właśnie… – westchnął pierwszy oficer. – Dyżurny! – ryknął nagle w kołnierzyk, z którego sterczał mikrofon. – Nie słyszę meldunku!
– Przecież nie ma pan słuchawki – cicho zauważył technik.
Borowski przeszył go szalonym spojrzeniem i zaczął poklepywać się po kieszeniach.
– Proszę. – Werner podał oficerowi małą czarną kapsułkę. – Moja zapasowa słuchawka.
Jean Paul wymruczał coś, chwycił kapsułkę i wcisnął sobie w lewe ucho.
– Dyżurny! – ryknął.
– Coś się stało? – padło z korytarza zadane spokojnym głosem pytanie.
Pierwszy oficer odskoczył z przejścia i stanął w postawie zasadniczej.
– W żadnym wypadku! – zameldował.
– To dobrze – powiedział admirał Raszyn. – Dzień dobry, Ivetto. Zdrastwuj, Andriej.
– Zdrastwujtie, Oleg Igoriewicz! – Werner pochylił z szacunkiem głowę.
– Jak się tu czujesz? – zapytał dowódca, przechodząc na francuski i podając Wernerowi dłoń. – Przyzwyczajasz się? Nikt cię tu nie krzywdzi?
– Akurat da się skrzywdzić – odpowiedział za technika Borowski. – To raczej on skrzywdzi człowieka, do łez.
– Wszystko w porządku, driver. – Werner z uśmiechem uścisnął dłoń admirała.
– Zwierciadła naprawione?
– Nic tam nie było, driver. Banalny brak kontaktu.
– Masz rozebrać starego „Paula” na śrubki i skręcić z powrotem. Jasne?
– Tak jest, sir.
– Commander Borowski zaopatrzy cię we wszystko, czego potrzebujesz.
– Tak jest! – odparł duet pierwszy oficer – technik.
– Pytania są?
– Tak, sir – powiedział Werner. – Commander Borowski jest zaniepokojony tym, że nie widział moich akt osobowych.
– Wcale nie jestem zaniepokojony… – wymamrotał ten, spuszczając oczy.
– Niech się lepiej niepokoi tym, że po jego statku łażą gołe baby! – powiedział Raszyn.
– Zastrzelę tę psychopatkę… – syknął Borowski. – Zastrzelę i wydymam w dupę.
Admirał wykonał żuchwą ruch, jakby coś przeżuwał, i przyjrzał się bardzo uważnie pierwszemu oficerowi.
– A może w odwrotnej kolejności? – zapytał.
– Przepraszam, sir – wydukał Jean Paul, patrząc w podłogę. – Czy mogę odejść?
– Za pół godziny proszę do mnie – polecił Raszyn. – I nie ruszaj Lindy. Już z nią sam rozmawiałem. Ma dość. Dobra, Andriej, pracuj według swojego grafiku, potem sam cię znajdę. Na stanowiska, astronauci! Nie rozwalcie tu wszystkiego do końca.
Werner i Borowski strzelili obcasami, a po chwili zniknęli w korytarzu. Admirał podszedł do pulpitu Ive i zwalił się w fotel po lewej stronie.
Candy ukradkiem przyglądała się dowódcy. Zawsze podobała jej się jego mądra i zdecydowana twarz. Ale teraz pod oczami Raszyna widziała głębokie cienie. I oczy, zawsze ostre, żywe, często nawet złe, teraz były martwe. A siwy czub i srebrzyste skronie ostatecznie zmieniały go w starca. Wcześniej Ive miała zawsze chęć choćby dotknąć admirała, powiedzieć mu coś miłego. Ale ta ruina, która siedziała obok niej, nie wzbudzała już takich odruchów.
– Proszę, wywołaj Tyłka, Ivetto – mruknął Raszyn, przecierając dłonią oczy.
– Tak jest, sir. – Candy wystukała kod, szybko dogadała się z dyżurnym na „Gordonie” i już po minucie zobaczyli na monitorze kościste oblicze kontradmirała Esseksa.
– Witaj, Phil – powiedział dowódca „Skoczka”. – Jesteś mi potrzebny. Możesz wpaść na siódmą?
– Sam? – zapytał Tyłek.
– Tak. Weź tylko butelkę. Mamy do przemyślenia co nieco.
– A może ty do mnie byś wpadł? Moja ochrona nie zmieści się u ciebie na pokładzie.
– To nie bierz wszystkich.
– Ale, Aleks, co ci szkodzi…
– Phil, przestań jęczeć. Stara pierdoła z ciebie, a mendzisz jak nie wiem co… Powiedziałem: wpadnij, znaczy wpadnij.
– Sam jesteś pierdoła. Dobra, będę. – I Essex rozłączył się.
– Mimo wszystko to naprawdę Tyłek – skonkludował Raszyn. – Wyobraź sobie, Ivetto, że latalibyśmy teraz na „Starku”. Albo na pobliskim „Gordonie”. Basen dwudziestopięciometrowy! Kort tenisowy. Strefa psychologicznego relaksu… Sanatorium. Nie dziw, że Tyłek się nie kwapi na dół. Tam mu też dobrze. – Zerknął spod oka na Candy. – Posłuchaj, duszko, nie chcesz mi czegoś szepnąć na uszko?
– Co niby mam zameldować, sir? – zdziwiła się Ive.