– Jeśli uda mi się go ruszyć, zabierze mnie pan na „Gordona” – odpowiedziała beznamiętnie. – Ja już tu potem nie zostanę. Albo on mnie przepędzi. On jest taki… On wszystko rozumie.
– Dobrze – zgodził się Tyłek. – Jeśli Aleks wstanie i zacznie działać, może pani pakować swoje rzeczy. A teraz proszę iść, pani kapitan. To rozkaz.
Linda podniosła się wolno, ominęła Borowskiego, zaglądając mu przy tym w oczy. ZDO odwrócił głowę. – Musimy – westchnął. – Wybacz, siostrzyczko. Stanfield wsadziła ręce do kieszeni, trąciła nogą kontakt na drzwiach i wyszła.
– Dom wariatów! – skonstatował zdumiony Essex.
– Nie – zaoponował ponuro Borowski. – Wcale nie. W domu wariatów jest cicho i spokojnie. Nic się nie dzieje. Żadnych problemów. Jak w raju.
Na korytarzu oparta o ścianę Linda kilka razy głęboko odetchnęła. Odwróciła się w stronę admiralskiej kajuty, ale nagle stanęła jak wryta. Potem niemal biegiem ruszyła w przeciwnym kierunku.
Ive z rozkoszą ułożyła się na łóżku i cicho podśpiewywała pod nosem jakąś prostą melodyjkę. Andrew siedział w jej fotelu i wertował ziemskie komunikaty z Sieci. Na monitorze widniał wybór danych o admirale Uspienskim. Analizując historię jego życia, dziennikarz bardzo przekonująco udowadniał, że Raszyn nie miał innej drogi poza szaleństwem. Z materiału wynikało, że chory na umyśle Rosjanin postanowił zemścić się na całym świecie i atak na Marsa jest tylko pierwszą akcją, za którą pójdą kolejne, jeszcze silniejsze uderzenia, tym razem w Ziemię. Przewidywał także, że Uspienski albo aresztował, albo wymordował wszystkich wiernych przysiędze oficerów. W tym kontekście autor ze szczególną goryczą pisał o kontradmirale Esseksie, którego wysiłki w ostatnich latach pozwalały utrzymać w ryzach wpadającego w szaleństwo Raszyna.
Wnioski były obszerne i niezbyt pochlebne dla admiralicji. Jako ilustrację do materiału przytaczano statystykę chorób psychicznych wśród oficerów floty kosmicznej. Andrew przejrzał wyniki badań bardzo uważnie i uznał liczby za zawyżone. W przeciwnym wypadku trzeba by było przyznać, że po przestrzeni kosmicznej sunie jeden wielki dom wariatów, zatem flotę należy nie rozwiązać, tylko załadować prosto z kosmodromu do karetek i rozwieźć po szpitalach.
Oczywiście ziemskie agencje informacyjne nie mogły wyjaśnić wszystkich zachowań Grupy F. Dywagacje obracały się wokół osoby Raszyna i kondycji psychicznej oraz moralnej na powierzonych mu jednostkach. Na admiralicję jako taką nikt szczególnie nie napierał, co najwyżej oskarżano Wujka Gunnara o niedbalstwo i utratę kontroli nad wojskiem. Admirał floty König w odpowiedzi podał się do dymisji, uczynił głośny, publiczny rachunek sumienia z powodu swojej haniebnej ślepoty i zwalił odpowiedzialność na departament służby zdrowia. No bo to przecież podlegli mu psycholodzy i lekarze nie potrafili w porę zdiagnozować rozwijającej się u Raszyna schizofrenii. Medycy z kolei w zawoalowany sposób narzekali na trudności w pracy z astronautami i przypomnieli sobie, że König również nie tak dawno temu wyłgał się od badań kontrolnych. Wszyscy byli zgodni tylko z tym, że Rosjanie nie powinni przemierzać kosmosu, ponieważ są przesadnie wrażliwi.
Andrew przesunął stronę i zerknął przez ramię na Ive.
– Rozumiesz coś z tego?
– Yhy – wymruczała, przeciągając się. – Wystawili nas. Teraz dopiero się zacznie…
– Co się zacznie? – tępo zapytał Werner.
– Stawianie na uszach – wyjaśniła Candy spokojnie. – Raszyn spuści tym bydlakom wpierdol. Nie będzie pretensji, że za mały.
– Komu im7
– Cywilom. Kretyni, chcieli staruszka utopić! No to teraz on ich utopi. Ci idioci nawet nie wyobrażają sobie, na kogo się porwali. Raszyna nie wolno obrażać, bo on siedzi cicho, ale jak wybuchnie!…
Technik wziął ze stołu gumkę i zaczął zgarniać włosy w ogon. Ive obróciła się na bok i obserwowała go z rozchylonymi z zadowolenia ustami.
– Po co facetowi takie wspaniałe włosy? – zapytała na głos.
– Żeby robił wrażenie na dziewczynach – uśmiechnął się Andrew.
– A ile ich miałeś?
– Włosów?
– Nie uchylajcie się od odpowiedzi, poruczniku. Kocie jeden… Znamy my takich.
– Nie wszystko ci jedno? – Obrócił się wraz z fotelem, chytrze mrużąc oczy.
– Wszystko jedno. Tylko jestem ciekawa. – Ive przemknęła spojrzeniem po jego ciele i któryś już raz uznała, że mężczyzn zbudowanych lepiej widziała milion, ale takiego kochanego…
– Mało ich było – powiedział Werner – i za każdym razem coraz wyraźniej widziałem, że one wcale mi nie są potrzebne. Znasz może takie uczucie, kiedy myślisz sobie: No, z tym człowiekiem wszystko będzie dobrze, jest miły i wspaniały. Bęc! Nic bardziej błędnego. Jeszcze jeden epizod niepotrzebny ani sercu, ani rozumowi. Już nawet myślałem, że jestem jakimś wyrodkiem emocjonalnym… Wszystko się odbywało z litości albo tak sobie, na gazie, rozumiesz? Wypijemy, potańczymy i tak dalej, a rano jakby nic się nie wydarzyło. Tylko osad w duszy zostaje, jakbym kogoś okradł albo zajął cudze miejsce…
– A teraz? – zapytała Candy, kładąc się na brzuch i majtając nogami.
– A teraz jestem szczęśliwy. – Andrew wstał i podszedł do niej.
Kendall wyciągnęła rękę i wolno przejechała dłonią po jego nodze.
– Ooo… Jak ja kocham twój dotyk. Takie czułe dłonie…
– To z miłości… – szepnęła Ive, czując, jak Werner kładzie się na niej miękko i delikatnie, tak że niemal nie czuła jego wagi, jak obejmuje ją za ramiona i całuje w szyję. Wygięła plecy, żeby czuć go całym ciałem. Dłonie Andrew nagle znalazły się pod nią i objęły jej piersi tak zręcznie i naturalnie, jakby były specjalnie do tego wyhodowane. Pocałunki przeszły w delikatne kąsania i Candy wyobraziła sobie, że jest kotką, sytą i zadowoloną, którą zaraz doświadczony kocur chwyci zębami za kark… I nic nie trzeba robić, nie trzeba o niczym myśleć, bo wszystko pójdzie znakomicie. Tylko trzeba się obrócić na spotkanie tego, co powinno się zdarzyć, tylko wchłonąć swojego mężczyznę w siebie. On jest twój i wszystko, co będzie z tobą robił, jest realizacją twoich marzeń. A to, co podoba się tobie, spodoba się jemu. Nie może być inaczej.
– Nie tak, ty świntuchu! – powiedziała.
– Pardon – umyślnie zduszonym głosem wychrypiał Andrew. – Ale jak się kocha…
Ive mocno zacisnęła pośladki i zaczęła się wyrywać.
– Aha! Coś w tym jest! – mruknął Werner.
Jakiś czas minął im w szarpaninie.
– To nieuczciwe – powiedział w końcu Andrew. – Przecież jestem silniejszy.
I od razu znalazł się na plecach.
– A tak? – zapytała drapieżnie Candy. – Albo tak…
– Jesteś cudowna – szepnął, z oddaniem i zachwytem wpatrując się w jej oczy. – Z tobą… jest dobrze… jak zawsze… Bo z tobą… Ooo…
Może już wiedzieli o sobie wszystko albo – stworzeni dla siebie – posiadali tę wiedzę od urodzenia. Już za pierwszym razem osiągnęli szczyt rozkoszy jednocześnie. I teraz też Ive upadła z jękiem nasycenia na pierś Wernera, czując, jak ten w rozkosznej męce pulsuje w jej wnętrzu.
I w tym momencie interkom na drzwiach odezwał się energicznie i bezapelacyjnie.
Głowa master-technika opadła na poduszkę, otworzył usta i przewrócił oczami.
– Dobre i to – westchnął.
Candy z trudem, przez przenikającą ciało falę rozkoszy, roześmiała się.
– Kochana… – szepnął Andrew, mocniej przyciskając ją do siebie.
– A ty mój, mój i mój – odparła, ale zsunęła się z niego, wyciągnęła rękę i wdusiła przycisk na podłokietniku fotela.
– Wy tam, kochane gołąbeczki, ubierać się! – zażądały drzwi głosem Lindy. – Jest robota.
– Znowu wojna? – rzucił ponurym głosem Andrew. – Jeszcze nie macie dosyć, co?
– O czym ty mówisz? – zapytała Linda, obracając się do niego w marszu.
– Wiesz o czym. Najpierw postraszymy policję, potem Ziemię… Będziemy udowadniali, że nie jesteśmy źli i że nie myśleliśmy o niczym złym. Nam na spotkanie poślą battleshipy i „Starka”, i tego drobiazgu od cholery… No i stracimy pół grupy. No i rozwalimy kilka eskadr takich samych idiotów jak my. No i zagrozimy ostrzałem…