Ive poczuła, że zaraz się rozpłacze. Żelazna logika dowódcy wcale jej nie przekonała. Ale że Raszyn więcej nie wyda rozkazu Do boju!, to była katastrofa. On – talizman Grupy F, jej szczęśliwa gwiazda i godło. Jeśli przekaże dowództwo, jednostka się rozpadnie. Kendall rozumiała, że to samo wie Essex, Borowski i cała reszta dowódców. W Grupie F służyło wielu znakomitych oficerów, ale Raszyn był jeden.
– Nie mamy żadnych atutów – ciągnął. – Nie mamy z czego zawistować. Tak to jest, mała. Jak mawiał mój dziadek, stary, doświadczony chirurg, kiedy przychodził do niego jakiś nieprzyjemny pacjent: To jest pizdiec, a pizdieca nie leczymy… Hej, dziewczyno, chodź do tatusia na kolana, póki się jeszcze nie rozpłakałaś.
Candy wolno, jak we śnie, wstała i podeszła do admirała. Raszyn objął ją, posadził sobie na kolanach i wcisnął nos w jej włosy.
– Wybacz mi – szepnął. – Nie miałem się przed kim wyżalić. Tylko nie myśl sobie, że coś ze mną nie tak. Ja się zwyczajnie boję. Po raz pierwszy. Nigdy się wcześniej nie bałem.
– Proszę nas nie opuszczać, Olegu Igoriewiczu – poprosiła Ive, tłumiąc szloch. Jej rosyjski zabrzmiał koślawie, ale czule.
– A gdzie bym się bez was podział… – powiedział Raszyn z niezwykłą goryczą w głosie.
Te słowa przyniosły Candy ulgę. Nawet oczy jej wyschły. Usadowiła się wygodnie i przylgnęła policzkiem do piersi admirała. Nie pamiętała swojego ojca, ale mężczyzna na starych zdjęciach pokazywanych jej przez matkę w jakiś nieuchwytny sposób przypominał Raszyna. Być może potrafił równie dobrze osłonić dziecko od każdego nieszczęścia, sadzając je sobie na kolanach.
– Tylko powiedz mi, jak mam strzelać do Rabinowicza – mruknął Raszyn. – Bo dla mnie to zagadka. Przecież on uzna, że to coś osobistego. Dwadzieścia lat temu odbiłem mu dziewczynę. Co prawda potem i tak do niego wróciła…
Ive się uśmiechnęła. Nie znała takich szczegółów z życia dowódcy. A wiceadmirał Rabinowicz dowodził policyjną eskadrą czekającą na Grupę F na granicy Pasa. Ive też miała przyjaciół wśród policyjnych nawigatorów.
– Żadna dziewucha w Vancouver nie chciała wyjść za Rosjanina – poskarżył się jej dowódca. – Nawet za astronautę. Nawet z naszego wydziału…
– Nieprawda! – wypaliła Ive. – Ja chcę! – I nagle zamilkła.
Przyszło jej do głowy, że Raszyn może opacznie zrozumieć ten okrzyk. A co najważniejsze, sama była zdziwiona, jak swobodnie wyrwały jej się te słowa.
– Andy to wspaniały facet. – Admirał zrozumiał zmieszanie Candy. – Jest bardzo subtelny i inteligentny. Aż za bardzo jak na astronautę. Dobrze, że nie przyszedł z tobą. Tu i tak mamy po kolana różowych smarków.
– Wołałam go, ale nie chciał – powiedziała Ive.
– Też cały sfrustrowany? – domyślił się Raszyn.
– To wasza cecha narodowa? – zapytała Kendall.
– Tak mówią. Ale to nieprawda, moim zdaniem. My, Rosjanie, wcale nie jesteśmy jacyś szczególni. Nas jest po prostu mało i każdy, kto tylko chce, dźga w nas palcami i zawiesza metki. Oto – powiada – odłamki wielkiego narodu. Ach, jaka szkoda!… A ten wielki naród jedyne, co robił, to dawał siebie siekać na kawałki, wyręczając innych. Byliśmy przecież strefą buforową między Europą a całą resztą świata. Ze sto razy podbijano nas, niewolono, niszczono. Nie wiem, czy istniało państwo, z którym nie walczyliśmy! I Tatarzy jacyś, i Mongołowie, i faszyści różnego kroju… Szkoda, że nie zdążyliśmy z Ameryką. Dalibyśmy wam popalić! Żydzi też za dużo na siebie biorą. Ech… No dobra, złaź. A gdzie jest Tyłek, masz jakieś pojęcie?
– Chyba gdzieś tutaj. – Ive znów usiadła na łóżku.
– Jas-s-sne… – Admirał przysunął do siebie pulpit. – Dobra. Halo?! Moser, gdzie jesteś?
– Melduję się, sir! – radośnie odrzekł adiutant flagowy.
– Słuchaj no… Wachta Kendall miała gdzieś samogon. Wal szybko do nich. Zgłoś się do tego młodego, jak mu tam…
– Christoff Bulion – niechętnie podpowiedziała Ive.
– Nawigator Bulion, nie zapomnisz chyba nazwiska, co? I powiedz mu, że należy dzielić się z dowództwem. Jakby się stawiał, zagroź mu konfiskatą, i żebym tu miał litra za pół godziny!
– Nie za dużo? – zapytał tonem doświadczonego ordynansa Moser.
– Roz-strzelam! – ryknął admirał.
Adiutant flagowy zniknął z ekranu.
– Ciebie – powiedział Raszyn, odwracając się do Ive – będę potrzebował za dwadzieścia godzin mniej więcej. Idź, na razie odpoczywaj, kochaj swojego Ruskiego i powiedz mu, żeby się nie martwił. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było, nie? Potem zawołam cię, będziemy razem myśleć, rysować schemaciki i wykresiki. I dziękuję ci, Kendall.
– Ale tam… – zawstydziła się Ive. – Nie ma za co…
– Jest – zdecydowanym tonem rzucił admirał. – Aha, jak spotkasz Lindę, powiedz jej, że jest suką, ale i tak ją kocham.
– Aye-aye, sir! – zasalutowała Candy i skoczyła do drzwi, chcąc uniknąć kolejnych równie mało przyjemnych wyznań.
Na korytarzu na podłodze siedziała kapitan Stanfield. Miała podpuchnięte oczy.
– No i? – zapytała.
– Walczymy! – radośnie rzuciła Ive.
– No to do dupy – powiedziała psycholog. – Miałam nadzieję urodzić jeszcze kiedyś dziecko. A teraz to już na pewno gówno z tego będzie.
– Coś ty?! – zdziwiła się Candy. – Wszystko będzie OK. Przecież to Raszyn.
– Głuptasie! – westchnęła Linda współczująco. – Tylko byś latała i strzelała. Mało ci jednego Purpurowego Serca, chcesz jeszcze mieć urnę z pokrywką.
– Jak mam to rozumieć? – Kendall chwyciła się pod boki. – A kto mnie podpuszczał, żebym wyciągnęła starego z depresji?
– Myślałam, że jest mądrzejszy i że się poddamy – odparła Stanfield. – Wszystko do tego zmierzało. A ty, koleżanko, jak widać, przeszarżowałaś. Nadgorliwość gorsza od… Powiedz sama, jak my na naszych dwudziestu czajnikach mamy się równać z trzema planetami?
– Może „Skoczek” to czajnik, ale ma najlepszą załogę w Słonecznym – wypaliła Ive. – O resztę też się nie martw. Najpierw musimy przeżyć, potem przywrócimy sprawiedliwość. Wsadź sobie, wiesz gdzie, te swoje defetystyczne humory.
– Sama sobie wsadź – niemrawo burknęła Linda. – Wal się, póki możesz.
Kendall przykucnęła, przyłożyła dłonie do płonących policzków Stanfield i obróciła jej twarz do siebie.
– Coś się wydarzyło? – zapytała delikatnie.
– Nie – westchnęła Linda. – Według mnie w moim życiu nic się już nie wydarzy. Wiesz co, przyjaciółko, już mi się to wszystko przejadło… Od piętnastu lat jestem we flocie i po co?
– Może po to, że wszyscy cię tu kochają. W końcu cały „Skoczek” przeszedł przez twój gabinet i wszystkim przyniosło to ulgę. Myślisz, że ktokolwiek o tym zapomniał?
– On do mnie nie przyszedł – szepnęła Stanfield. – A kiedy potrzebował pomocy, to ja nie potrafiłam do niego przyjść… musiałam ciebie namawiać…
– Przecież on jest w porządku – zaoponowała Ive, a sama pomyślała: To ci historia! Ależ ze mnie ślepa dupa…
– Nawet nie wiesz, jak on tego potrzebował! – słabo uśmiechnęła się Linda. – Żeby przyszła jakaś kobieta i nic nie mówiła. Tylko słuchała. Wszystko zrobiłaś wspaniale. Po prostu…
– Zrobiłabyś to sto razy lepiej ode mnie.
– Wcale nie! – Stanfield odwróciła się do ściany. Jej policzek, jak zauważyła Kendall, drżał z powodu tiku. – Mnie nie wolno, rozumiesz? To znaczy mogłabym, ale… Etyka zawodowa zabrania nam leczenia bliskich osób. Tylko w wyjątkowych, ekstremalnych wypadkach. Ale gdybym to zrobiła, to już nie mogłabym pozostać przy nim. To trudno wytłumaczyć, jednak tak jest.
– Wybacz mi, ale… Nie próbowałaś mu tego powiedzieć? No wiesz, że…
– Kochana Candy, co ty o mnie wiesz… – powiedziała Linda szeptem. – Chociaż teraz to już nieważne. I tak nas wkrótce nie będzie, więc niech ktoś… Zaczynałam latać jako desantowiec, Candy. Łącznościowiec batalionu desantowo-szturmowego.