Piątego dnia skanery Grupy F odnotowały obiekt zmierzający po orbicie od strony Marsa. Okazał się on truckiem republikanów beztrosko zbliżającym się do formacji od tyłu. Ucieszeni z wydarzenia astronauci zaczęli robić zakłady o to, czy Marsjanin walnie w któryś z zamaskowanych okrętów, czy może trafi w lukę między nimi.
Ciężarówka przeleciała jednak przez szyk i zanurkowała dalej ku Ziemi.
– Niedobrze – zauważył Essex, pojawiwszy się na monitorze SDO „Skoczka”. – Trzeba by go… ten tego… Może do nas leciał, sierota jedna.
– Ryzykujemy, że się ujawnimy – pokręcił głową Raszyn. – A jeśli to taki głupek, że nie zauważył całej grupy, to w ogóle nie mamy o czym gadać.
– Niby nie moja sprawa – oświadczył Borowski, chociaż nikt go nie pytał o zdanie. – Ale jeśli za jakieś dwa – trzy megametry nie skręci, to Ziemia w niego walnie.
– No i niech walnie, my popatrzymy – powiedział admirał.
– A jeśli nawet uniknie trafienia – ciągnął jego pierwszy oficer – to Ziemianie mogą uznać, że to nasz wydech, i rzucą tutaj cały tłum. Zdemaskuje nas, gnojek.
– No i niech się rzucają, a my popatrzymy. Wyluzuj, Jean Paul. On nie do nas leci. Do nich.
Borowski coś mruknął z niezadowoleniem i demonstracyjnie zaciągnął pasy bezpieczeństwa do oporu. Że niby on ostrzegał, a że nikt nie słuchał…
Tymczasem marsjański stateczek wolno zbliżał się do linii ziemskiej obrony.
– Panie admirale, sir! – zawołał Raszyna łącznościowiec. – Marsjanin coś nadaje kodem. Ziemia odpowiada. Tych kodów nie mamy w swoich tabelach. Czy chce pan, żeby przekazać zapis do deszyfracji?
– Cóż, próbujcie – przeciągle powiedział zamyślony dowódca. – Ale to wszystko ciekawe…
– Kto to może być, driver? – odwróciła się do niego Ive.
– Poseł – bez przekonania odparł admirał. – Nadzwyczajny i pełnomocny.
– Czyli kto? – zdumiał się Borowski, zapomniawszy, że jeszcze przed chwilą był obrażony.
– Jest takie stanowisko. Oficjalna postać mająca prawo przemawiać w imieniu rządu. Wyrażać jego punkt widzenia.
– A co, nie mogli pogaworzyć daleką łącznością?
– Może jakaś bardzo poważna sprawa.
Na orbicie truck przycumował do burty „Starka”. Raszyn przez chwilę gryzł wargę, wreszcie wsunął ręce do kieszeni i rozwalił się w fotelu.
– Zaraz go przerzucą na kuter – uznał – i spuszczą na dół. Zejdzie im na to ze dwie godziny. Trzy godziny co najmniej będzie jechał do Dyrektorów… Spokojnie zdążę się wyspać. Jean Paul, przejmij wachtę. Ja walę w kimę. Czy może poczekać na kuter, co?
– Może lepiej niech pan tu zostanie, driver? – poprosiła Candy.
– Denerwujesz się, mała? – zapytał z uśmiechem admirał. – Dobra, poczekam.
Po półgodzinie od „Starka” odcumował kuter. Raszyn z zadowoleniem ziewnął.
– Tak – powiedział. – Póki politycy nie dogadają się ze sobą, wojny na pewno nie będzie. Ogłaszam rozkaz dla grupy: wszyscy spać. Czuwają tylko dyżurni. Pobudka za pięć godzin. Za sześć pełna gotowość do manewru zgodnie z ustalonym planem. Jean Paul, dopilnuj wykonania rozkazu. Panie i panowie, dobranoc.
Z tymi słowy podniósł się, przyjaźnie walnął w łopatkę zaskoczonego Borowskiego i wyszedł z SDO.
– Z czego on taki zadowolony? – Ive spojrzała na pierwszego oficera.
– Mam takie przeczucie, że albo za sześć godzin ktoś nas zaatakuje, albo my kogoś – odparł Borowski. – Albo ktoś się podda komuś bez walki. – ZDO rozpiął pasy, przesiadł się na fotel dowódcy, wyprowadził na ekran menu łączności wewnątrzgrupowej i zaczął wystukiwać rozkaz.
– Poseł, ja cię pieprzę! – oświadczył z rezerwowego stanowiska dowodzenia siedzący na nasłuchu Fox. – Kosztowna zachciewajka. Fajnie za pieniądze narodu posyłać jakiegoś lenia za siedem gór i rzek, żeby komuś przekazał kilka słów… Ale dlaczego truckiem? Battleshipa powinni byli mu dać! Nie, megadestroyer! Z eskortą! Paradne mundury! Warta, baczność! To ci, kurna, do czego doszli czerwonodupcy! A nazywają się republiką…
– Truck, żebyśmy go nie przechwycili – powiedział Jean Paul. – A powinniśmy. Żeby przynajmniej zobaczyć, jak wyglądają takie posły…
Jak przepowiedział Raszyn, w najbliższych godzinach na ziemskiej orbicie było cicho, tylko dwukrotnie do „Starka” podlatywały z dołu promy zaopatrzenia. Kuter wrócił po pięciu godzinach i czterdziestu dwóch minutach. I niemal od razu na czarnym kolosie zamigotało białe światło.
– Zbezczelnieli do cna – mruknął Borowski. – Czytamy. Na-zwy-czaj-ny i peł-no-mocz-ny po-zeł Re-pub-li-ki… Mać jego blada, co za dupek analfabetyczny tam siedzi?… Pro-się o poz-wo-le-nie… Spot-ka-nia. Nie strze-lać. Pro-się-my o pot-wier-dze-nie zgo-dyjed-nym mrug-nię-ciem. A już! Ja ci mrugnę. Z głównego kalibru…
– Pomysł dobry – powiedział Raszyn. – Ale przedwczesny. Wywiad! Jakie prawdopodobieństwo, że jesteśmy namierzeni?
– Jakieś trzydzieści procent, sir. W dużym przybliżeniu. Celują ciągle obok.
– Jeśli jesteśmy mu bardzo potrzebni, to niech sam nas szuka – podsumował admirał. – Kogo tu mamy najbliżej do ich strefy ostrzału? Aha, „von Rey”. No i świetnie. Zobaczymy, dokąd się Marsjanin skieruje. I zdecydujemy odpowiednio.
„Stark” powtórzył komunikat, tym razem już bez błędów.
– Panie admirale, sir! – odezwał się zwiad. – Znowu goście. Z tyłu zbliża się samotny scout. Oznakowanie wenusjańskie.
– Coś się tu zrobiło tłoczno – mruknął dowódca. – I republikanie, i neutrale… Scout, to niedobrze. Zauważy nas. Blisko jest?
– Wchodzi w strefę rażenia baterii rufowych cruiserów, sir. Melduję, panie admirale, że przynależność scouta wywołuje wątpliwości.
– Nie rozumiem? – Raszyn zmarszczył brwi.
– Oznakowanie, jak powiedziałem, wenusjańskie. Ale typ jednostki… We flocie neutrali nie było takich nigdy. To jest ósemka, sir. Dobra bojowa maszyna, niemal nowa.
– Pewnie jakiś prezent od Dyrektorów – machnął ręką admirał. – Może nawet jakiś nasz były. Dobra, na razie go pilnujcie. Bardzo nie w porę się pojawił…
– A może leci tu jeszcze jeden poseł? – uśmiechnął się Borowski.
– Na razie jeden nam wystarczy. Jak sądzisz, dlaczego Wenusjanie się wtrącili?
– Na pewno nie z dobroci serca – zapewnił dowódcę jego zastępca.
Nie doczekawszy się potwierdzenia od Grupy F, marsjański truck odcumował od burty „Starka” i wolno ruszył przed siebie.
– Jeśli nie zmieni kursu, to minie nas w odległości dziesięciu megametrów od lewej burty – zameldował zwiad. – Skanery mu łypią na całą moc, sir. A wenusjański scout jest tuż-tuż.
– Widzę – skinął głową Raszyn. – Coś mi się nie podoba w tej całej sytuacji. Źle stoimy, oj, źle. Bez sensu.
– Wspaniale stoimy – zaprzeczył Borowski.
– Panie admirale, sir, szef sztabu na łączu.
– Dziękuję. Phil?
– Mam pełną gotowość do manewru. A co u ciebie?
– Bardzo chętnie dałbym pełną wstecz – przyznał się dowódca grupy.
– Dlaczego?
– Nie mam pojęcia. Ale sytuacja wymyka się spod kontroli, nie uważasz? Co nam szkodzi odskoczyć i się przegrupować?
– Sam wiesz, że wyjdziemy z martwej strefy.
Raszyn westchnął. Grupa F kryła się w jednej z rzadkich stref w przestrzeni okołoziemskiej, gdzie z niewiadomego ciągle powodu zamierał każdy, nawet najsilniejszy sygnał radiowy. Między sobą jednostki mogły porozumiewać się bez większego trudu, ale połączenie na przykład z Ziemią wymagałoby już dalekiej łączności. Tracić przewagi, jaką dawała taka dyslokacja, admirał, rzecz jasna, nie chciał. Ale to, że jego okręty najwyraźniej przystanęły na środku tajnej międzyplanetarnej autostrady, z każdą chwilą coraz mocniej działało mu na nerwy.
– Według mnie nic się nie dzieje – ciągnął Essex. – Truck przejdzie obok, to widać gołym okiem. Kiedy odleci na odpowiednią odległość, poślemy za nim kuter. Ale ci neutralni… Kiego wała on tu chce?
– I ja też tak sądzę, kiego? I w ogóle skąd on jest? A może to nie scout, tylko mobilna mina.