— Ciekawe co jeszcze jest zniszczone — mruknął do siebie.
Włączył analizator atmosfery i przeprowadził wyliczenia. Kubaturę schronu znał na pamięć. Tlenu wystarczy mu jeszcze na siedemnaście godzin. Potem będzie musiał użyć rezerwy tlenu w butlach. Chyba, że podejmie decyzję o wydostaniu się stąd wcześniej. Spróbował poruszać stawami. Każdy z osobna bolał go tak jakby wbito w niego zardzewiały gwóźdź.
— Ano nie ma się co zasiadywać — powiedział sam do siebie. — Najpierw coś zjem, a potem gimnastyka.
Zwlókł się z fotela i czepiając się ścian dobrnął do dużej plastikowej skrzyni. Wydobył z niej puszkę coli i zerwał kapsel. Zapach który rozszedł się wokoło był mocno zniechęcający. Otworzył dla odmiany puszkę z mielonką. Woń prawie zbiła go z nóg. W kolejnej było tylko trochę zeschniętego paskudztwa na dnie. Zupy w proszkach napuchły w swoich torebkach jak bomby szykujące się do natychmiastowej eksplozji.
Zagryzł wargi. Teraz wiedział, że musi się wydostać na zewnątrz jak najszybciej. Początkowo myślał, że posiedzi w lochu kilka dni zanim nie nabierze choćby znośnej sprawności fizycznej, ale widocznie nie było mu dane. W zadumie popatrzył na plastikowe drzwi wiodące do szybu. Jeśli pójdzie w górę i okaże się, że promieniowanie na zewnątrz jest zbyt duże to i tak wyjdzie. Lepiej zdechnąć pod błękitnym niebem niż w takiej norze. Wygrzebał z walizki licznik Geigera i przyłożył go do drzwi. Wskazówka nie wychyliła się ani o milimetr. Potrząsnął nim. Nadal się nie poruszyła. Zdjął obudowę i popatrzył w zadumie na kompletnie zarośnięty rdzą układ wewnątrz.
— Jeśli ta firma jeszcze istnieje podam ich do sądu — powiedział ze złością. — Przecież to miało być zupełnie szczelne.
Zapadał zmierzch. Rozstawili sobie krzesełka w półokrąg. Profesor miał czerwone. Rzadko go używał, ale dziś widać miał im do zakomunikowania coś istotnego. Musiał czymś podeprzeć swój autorytet. U sufitu werandy jego namiotu targana podmuchami wiatru kołysała się zabawna latarka. Klatka z metalowych listew i szkła ze świeczką w środku. Profesor wyszedł namiotu i usiadł na krześle. Był poważny. Tomasza nie było nigdzie widać, ale po chwili nadszedł niosąc pękaty dziesięciolitrowy samowar. Ustawił go poza kręgiem i zaczął rozpalać za pomocą węgla drzewnego i cienkich patyków. Widać było, że ma znaczną wprawę. Chętnie popatrzyli by na niego, podejrzeli sekretne ruchy, żeby więcej nie błaźnić się przy rodzinnych uroczystościach używaniem rozpałki. Woń węgla drzewnego przyjemnie wymieszała się z zapachem piwa, gdy otworzył beczułkę i nalewał do środka. Delikatne chrząknięcie profesora sprowadziło ich myśli na inne tory.
— W dniu jutrzejszym i następnych, aż do końca tygodnia będę nieobecny — powiedział. — Zastąpi mnie w tym czasie doktor Mitsumi, który będzie kontrolował wasze poczynania za pomocą sieci. Ustaliłem z nim harmonogram dalszych prac. Przekazuję mu całkowitą władzę łącznie z prawem oblania praktyki. Raz dziennie za pośrednictwem sieci przekażcie mi raporty o postępie prac. Co do konkretnych moich uwag. Wykop Alfa, dokumentacja rysunkowa wygląda jak wyjęta psu z gardła i wytarta z grubsza o spodnie. Macie ją w czasie wolnym od pracy przerysować i przedstawić doktorowi do kontroli. Wykop Beta. Tempo pracy wysoce niezadowalające. Do mojego powrotu odsłonięta powierzchnia ma zostać podwojona. Pod sankcją usunięcia z praktyki. Wykop główny. Zdjęcie profili jest wysoce niezadowalające. Wykonacie je jutro o świcie ponownie uprzednio doczyszczając jeszcze raz cały profil. Zwłaszcza mur w południowym końcu musi bezwzględnie zostać prawidłowo zadokumentowany. Zespół z wykopu Delta. Fakt zagubienia irydowej szpachelki powleczonej platyną jest czynem absolutnie patologicznym. Weźmiecie sondę i do rana macie ją znaleźć. Z całą pewnością nawet w najbardziej skrajnym przypadku losowym nie znajduje się dalej niż sto pięćdziesiąt metrów od wykopu. Faktu wypalenia w moim namiocie dziury za pomocą laserowego namiernika teodolitu w ogóle nie będę komentował. Mam nadzieję, że stało się to przypadkiem i winowajca zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa na które naraził wszystkich tak nieostrożnie operując niebezpiecznym przyrządem.
Milczeli. Nikt nie spodziewał się tak ostrego rozliczenia. Profesor potoczył po nich ciężkim spojrzeniem.
— Na razie nie ma więcej uwag. Sołtysi wykopów otrzymają instrukcje w kopertach. Są pytania?
Milczeli. Machnął ręką. Miszczuk wniósł samowar i postawił na ziemi pomiędzy nimi, a potem odszedł na stronę. Wyjęli czarki. Tego wieczora profesor nie dotrzymał im towarzystwa. Musiał być naprawdę na nich zdenerwowany. I nawet był. Wziął z magazynu transporter i siadłszy na niego odjechał prosto na północ. Tomasz Miszczuk czekał na niego w umówionym miejscu. Trzy kilometry zagranicą obozowiska w miejscu, gdzie niewyjaśniony kaprys destrutoxu pozostawił sterczącą z białych wydm betonową kolumnę czterometrowej wysokości. Profesor patrzył na swojego studenta przez dłuższą chwilę. Nie mógł pozbyć się natrętnego wrażenia, że coś z nim jest nie tak.
— Jak tyś się tu wziął? — zdziwił się.
— Przyleciałem ślizgaczem — wyjaśnił z prostotą student. — Stoi za kolumną.
Kłamał, albo nie kłamał. Profesor nie był pewien.
— Nieważne — powiedział.
Siedli na grabie gleby. Nad ich głowami paliły się gwiazdy. Jedna z nich przemieszczała się nad ich głowami. Stacja orbitalna. Była gigantyczna, ale stąd z ziemi nie czuło się jej wielkości. Profesor myślał uporczywie. Ktoś kiedyś mówił mu, że Stary Prezydent ma na ziemi siatkę zakamuflowanych agentów. Popatrzył spod oka na ciemną sylwetkę siedzącą obok niego. Czy było możliwe..? Ten spokojny chłopak. Biegający dla zabawy dwudziestokilometrowe maratony. Wzór wypisany patykiem nad Wisłą. Agentów miało być podobno trzystu. Jak na niecałe dwa miliony ludzi to kropla w morzu. Inny genotyp. I farbował włosy. Profesor westchnął.
— Jutro jadę na północ — powiedział. — Nie będzie mnie przez kilka tygodni.
— Dopilnuję wszystkiego — zapewnił Miszczuk.
— Tu nie nauczysz się już niczego nowego. Kiedy bronisz pracy magisterskiej?
— W przyszłym roku.
— Warto by, żebyś zobaczył jeszcze to i owo zanim sam zaczniesz kopać.
— Na przykład? — zaciekawił się
— Archeologia jest bardzo złożoną nauką. Brak nam dobrych datowników. Rozumiesz.
Brwi studenta drgnęły.
— Nie potrzebujemy dobrych datowników — zaprotestował — zasoby starego Prezydenta... Przekazał nam archiwalia z tablicami chronoliczno-typologicznymi naczyń glinianych od zarania neolitu do dziewiętnastego wieku. Tablice kształtów wyrobów szklanych pozwalają sięgnąć do wstępnego okresu złamania. A po załamaniu wszystko szło jak po maśle. Mamy pełną dokumentację techniczną...
Profesor zapalił latarkę, aby oświetlić twarz, uśmiechnął się szyderczo i zgasił.
— Mówisz tak jak cię nauczono. Co on nam przekazał? Śmiecie. Same śmiecie.
— Weto.
— No dobra. Przydaje się. Ale metody datowania. Wolelibyśmy sami dochodzić do wyników.
— Dlaczego pan to mówi mi? — zaciekawił się Tomasz. — Przecież można do niego napisać.
— Chcę żebyś zrozumiał jak krępują nas jego prawa. I powiem ci jeszcze jedno. Gdy już będziesz archeologiem, będziesz musiał je w pewnej chwili podeptać.
— Artefakty?
Profesor wyłowił z kieszeni sztywną torebkę z folii i podał mu. Student zapalił latarkę i przyjrzał się podanemu przedmiotowi. W torebce tkwiła połówka przeżartej kwasem karty bankomatowej z resztkami wymyślnego układu scalonego. Zachował się na niej kawałek nazwiska właściciela wytłoczony gotyckim litrami i data wystawienia lub ważności.