Wpatrywał się osłupiały w wiszące na ekranie słowa.
— Skąd ja mu wezmę tysiące stopni Celsjusza — wściekał się. — PODAJ INNE MOŻLIWOŚCI OPUSZCZENIA SCHRONU
Komputer przez chwilę nie reagował. Wreszcie wypluł z siebie informację.
SCHRON MOŻNA OPUŚCIĆ PRZEZ SZYB WENTYLACYJNY LUB SZYB PROWADZĄCY DO SIŁOWNI GEOTERMALNEJ
Wyłączył urządzenie, żeby nie marnować energii i dopiero wówczas bluznął stekiem polskich, rosyjskich, ormiańskich, czeczeńskich i gruzińskich wyzwisk.
— Szyb do wymiennika ciepła — stek przekleństw — Chyba żebym się usmażył. — stek przekleństw. — Albo wentylacyjny trzydzieści metrów do góry pionową gładką rurą wyłożoną stalową blachą.
Nagle zamilkł na chwilę i popatrzył na przekorodowane płyty, którymi wyłożone były ściany.
— Stalową blachą — powtórzył w zadumie. — Może to i nie taki głupi pomysł.
Wstał, ujął w dłoń metalowy pręt i zaatakował nim metalowe drzwi w drugim końcu pomieszczenia. Po chwili odsłonił ich zawiasy i wyrwał je ze ściany. Ruszył śmiało przed siebie po drodze pstrykając od niechcenia włącznikiem oświetlenia. Zapaliła się tylko jedna żarówka, a i ona nie dawała zbyt dużo światła. Stanął przed metalowymi pokrytymi liszajami drzwiami windy. Nacinał guzik wezwania. Palec wraz z guzikiem łagodnie osunął się do środka. Powinien go kopnąć prąd ale w kablach wewnątrz płytki od dawna go już nie było. Kopnął w drzwi. Palec u nogi pękł mu i pociekło trochę krwi. Drzwi zadrżały po czym razem z futryną runęły do szybu. Patrzył jak ich kontury roztapiają się w półmroku, aż obiegł o głuchy łoskot. Roztrzaskały się tam na dole osiemset metrów niżej na poziomie siłowni.
— Wentylacja — powiedział w zadumie. — Trzydzieści metrów wspinaczki.
Wrócił do komory z sarkofagiem i ponownie uruchomił komputer.
PODAJ JAKIE WARUNKI PANUJĄ W PRZEDSIONKU NA POZIOMIE MINUS DZIESIĘĆ — wystukał.
BRAK DANYCH W PRZEDSIONKU PRACUJE TERMINAL PODŁĄCZONY DO SIECI. URZĄDZENIE JEST SPRAWNE SYSTEMY KONTROLNE ZNISZCZONE.
— Nu ładno — powiedział.
Popatrzył na zegarek. Tlenu na trzynaście godzin. Albo i lepiej, bo nie policzył kubatury przedsionka i szybu. Wyłamanie kratki od ciągu wentylacyjnego było dziełem chwili. Prętem wysadził z gniazda unieruchomiony przez rdzę wentylator. Szyb był odrobinę zbyt szeroki aby można się było nim wspinać zapierając rękami i nogami ale za pomocą pręta z łatwością mógł wybić w pokrytych stalową blachą ścianach wygodne uchwyty dla rąk i nóg. Nie było tu oświetlenia, ale nie przejmował się tym. Zaczął kuć. I nawet nieźle mu to szło. Blacha podawała się jak gruba tektura. I wchodził coraz wyżej i wyżej.
Część 2
Warszawa PNTK 8 czerwca 2486
Ranek na wykopie był chłodny i leciutko mglisty. Dno było jednak suche jak pieprz. Studenci z trudem powstrzymując ziewanie złazili po drabinkach do swoich dziur w ziemi. Tomasz Miszczuk zszedł tak jak zwykle na dno wykopu. Powiał wiatr i delikatny betonowy pył osiadł na nim. Otrząsnął się z obrzydzeniem. Pył przypominał mu popiół. Z przerzuconej przez ramię torby wyjął szpachelkę i klęknął koło profilu. Profil był właściwie jednolity. Cztery metry oślepiająco białego betonu. Dopiero u samego dołu pojawiła się warstwa czerwona przechodząca niebawem w dobrze zachowane cegły. Delikatnymi ruchami doczyścił ten odcinek i przedłużył gwoździem rozmieszczone co metr pionowe linie stanowiące pomoc przy rysowaniu. Cofnął się i wyjął z torby cyfrowy aparat fotograficzny. Wykonał siedem fotografii profilu a potem popatrzył na zegarek. Dwie godziny. Westchnął. Ujął w dłoń gracę i pociągnął na próbę warstwę niemal całkowicie przemielonych cegieł na dnie. Spod białego całunu pyłu, który osypał się tu przez noc błysnął krwistoczerwony gruz. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Skrobnął nieco mocniej. Warstwa gruzu miała nie więcej niż dwa centymetry grubości. Pod nią leżały płyty chodnikowe wykonane z ordynarnego betonu z dużą domieszką kruszywa. Rozstawił niwelator laserowy i wcisnął guzik.
Promień rozbłysł zatrzymując się na ułamki sekund na dnie wykopu po czym rozpoczął swoją wędrówkę. Przeskakiwał z miejsca na miejsce wzdłuż ściany a potem jeszcze raz w nieco większej odległości. I jeszcze raz i jeszcze aż całe dno wykopu pokryła siatka pomiarów równo co centymetr. Zadowolony poczekał aż maszyna wyda cichy dźwięk i wyłączył ją. Z torby wyjął laptopa i połączył kablem z odpowiednim gniazdkiem. Wywołał na monitorze plan wykopu. Z satysfakcją obserwował jak na siatkę współrzędnych błyskawicznie naniesione zostają cyfry oznaczające wysokość nad poziomem morza z dokładnością do dziesiątej części milimetra.
Praca jego pozbawiona była sensu w sposób cudownie doskonały. Warstewka gruzu była warstwą niwelacyjną i jedynie przypadek decydował czy jej grubość wyniesie w danym miejscu o milimetr więcej czy mniej. Zabrał się za odsłanianie leżącej niżej warstwy płyt chodnikowych. Ponownie ujął w dłoń grackę i pracował szybkimi ruchami. Przymknął na moment oczy. Zajęcie to wybrał sobie jako terapię. Był już kiedyś archeologiem, i choć wówczas badano zupełnie co innego zapamiętał, że było mu z tym dobrze. Czuć w dłoni ciężar gracki, ostrzyć szpachelkę ułamanym pilnikiem. Ale teraz było inaczej. Nie wiedział dlaczego ale praca nie dawała mu tyle radości. Czuł niemal fizycznie jak każda minuta spędzona w wykopie obdziera go z życia. Czuł jak czas wycieka mu między palcami. Były lodówki. Lodówka oznaczała wieczność, wieczne trwanie ale nie wieczne życie. Teoretycznie mógł zamknąć się w środku i poczekać na czasy gdy słońce przejdzie ze spalania wodoru na hel, napuchnie i zrobi się czerwone. Mógł doczekać chwili gdy słońce zgaśnie. Zamieni się w białego karła a potem w niedużą kulę superciężkich pierwiastków, małą grawitacyjną pułapkę na zabłąkane meteory. Ale cały czas spędzony w lodówce nie wydłużyłby jego życia nawet o sekundę. Mógł je przerwać. Mógł zacząć na nowo jeśli zainstalowałby automat w odpowiedniej chwili wyłączający prąd. Uniósł dłoń do czoła i chroniąc wzrok przed ostrymi promieniami słońca popatrzył w niebo. Mały punkt świecący odbitym od jego powierzchni światłem słonecznym był jak nieduża gwiazdka wisząca nad południowym horyzontem. Stacja Orbitalna. Wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu. Ktoś zasłonił sobą światło. Damao. Stała na krawędzi wykopu, ale w bezpiecznej odległości.
— Mogę cię na chwilę prosić? — zagadnęła. — mam w swoim wykopie coś dziwnego.
— Ależ oczywiście — uśmiechnął się lekko i wstał z krzesełka na którym siedział. Wspiął się z małpią zręcznością po drabinie.
— Cóż takiego ciekawego pojawiło się u ciebie — zagadnął przyjaźnie.
— Choć to zobaczysz.
Ruszyła naprzód dość szybkim krokiem. Po chwili zeszli na dno wykopu którym zajmowały się ona i Sumiko. Sumiko pstrykała właśnie aparatem zdjęcia czegoś dziwnego. Jeden rzut oka przekonał go, ze dziewczęta są na tym samym poziomie co on. Tyle tylko, że na dnie ich wykopu odsłonił się kawałek dwudziestowiecznej arterii komunikacyjnej z wyraźnymi jeszcze śladami mocno skorodowanych torów tramwajowych. Wbita w starą nawierzchnię ulicy tkwiła maszyna. Ciemnoczarna obudowa połyskiwała lekko mimo, że minęło trzysta lat. Na boku wiły się wężyki nieziemskiego alfabetu. Skupił na nich wzrok i natychmiast z głębin mózgu wyskoczył mu pokład fonetyczny:
Ziaballasku arrafołot Uhetnemedustarkaw.
— U cholera — powiedział jakby z żalem.