— Donerweter — tym razem zaklął po niemiecku.
Jeśli Niemcy opanowali tą część świata należało przypominać sobie język.
Grenlandia stacja Leninino
Samolot przechylił się łagodnie na bok i zatoczył niewielki łuk. Na lodzie wyraźnie jaskrawo czerwonym kolorem odcinała się linia wyznaczająca środek pasa startowego niewielkiego lotniska. Samolot opadł na ziemię i szybko wytracił szybkość. Profesor poprawił kołnierz kurtki i zeskoczył na powierzchnię lodowca. Pilot wyrzucił za nim dwie walizki i zatrzasnął drzwi. Było zimno. Wiał wiatr. Obok lotniska czekał nieduży poduszkowiec. Nadbiegł z niego jakiś człowiek i pomógł dźwigać bagaże. Po chwili znaleźli się w zacisznej kabinie pojazdu. Nieznajomy zdjął kaptur i gogle. Profesor zobaczył poczciwą twarz starego murzyna.
— Akademik Anatolij Iwanowicz Karcew — przedstawił się. — Mam przyjemność z profesorem Januszem Seleźnieckim? — jego esperanto było bez zarzutu, choć wymawiał trochę zbyt miękko.
— Aha.
— Wspaniale. Miło nam gościć w naszej stacji. Z pewnością znajdziemy mnóstwo tematów wspólnej rozmowy — zmrużył oczy.
Było to słynne leninowskie zmrużenie, gest przyjaźni i jednocześnie czujności. Przyjacielskie ostrzeżenie. Coś takiego. Dodał gazu.
— Zaraz będzie transmisja — usprawiedliwił się. — Chciałbym zdążyć.
— Ach, rzeczywiście. Odbierzecie tutaj?
— Tak za pomocą satelity Delta cztery. Wolna strefa ekonomiczna ZRA udostępnia nam pasmo. Zresztą odbiorą to także nasi bracia z Gór Jabłonowych.
— A mają telewizory w swoich ziemiankach?
— Dostarczyliśmy im. W ogóle działa tam nasza misja gospodarcza. Mamy wakacyjną wymianę młodzieży... Powoli dokonamy ich recywilizacji.
Profesor uniósł dłoń w geście uznania. Osobiście nie sądził, aby ruskich z Gór Jabłonowych można było ucywilizować w jakikolwiek sposób, ale rozumiał, poczcie wspólnoty pomiędzy dwoma tak różnymi ludami wywodzącymi się ze wspólnego pnia.Pojazd zakołysał się i niebawem znaleźli się obok ogrodzenia wykonanego z drutu kolczastego. Nad ogrodzeniem wznosiła się wieża strażnicza z pociemniałego drewna. Drut nawinięto na atrapy izolatorów, wyglądał jakby znajdował się pod napięciem.
— Szykowne no nie? — zapytał Anatolij. — Odtworzyliśmy ściśle wedle danych otrzymanych przez Starego Prezydenta. Tak wyglądały ogrodzenia naszych wsi w dawnych czasach.
— Wspaniałe — powiedział profesor. — Ale trochę dziwi mnie, że nie zachowały się takie na Syberii. Ostatecznie tam powinni nadal...
— Nasza misja etnograficzna znalazła wyjaśnienie. Drut zardzewiał i zniszczał. Nie umieli wytapiać żelaza, sprowadzali je z metropolii i gdy skończyły się zapasy przestawili się na płotki z chrustu. Nie mieli dobrych materiałów izolacyjnych i po wyczerpaniu się Starych zapasów przenieśli się do ziemianek, żeby nie marznąć aż tak zimą. W każdym razie nie mamy podstaw kwestionować słów Starego Prezydenta, choć zdajemy sobie sprawę jak bardzo nas nie lubi.
Pojazd zatrzymał się przed sporym betonowym budynkiem. Na solidnych stalowych wrotach widniało starożytne godło. Dwugłowy orzeł trzymający w łapach sierp i młot. Wrota uchyliły się. Wysiedli z pojazdu. Wewnątrz hangaru nie było specjalnie dużo sprzętu, ale i tak panował niezły bałagan. Rosjanie zawsze mieli problemy z utrzymaniem porządku i eliminacją ze swojego otoczenia odpadków. Nikt nie wiedział dlaczego tak się dzieje. Kierowca zdjął z siebie polarny kombinezon i wówczas okazało się że ma na sobie watowane spodnie ocieplane celulozową watą, na nogach walonki a zamiast marynarki wciągniętą na gołe ciało czerwoną koszulę. Koszula była haftowana przy rozcięciu.
— Przepraszam, za mój wygląd — powiedział. — To strój obrzędowy.
Z kieszeni wydobył czapkę ze sterczącą do góry szmacianą wypustką i naciągał ją w biegu. Zawiązał na szyi czerwoną chustę. Zdjął okulary i schował je do kieszeni. Biegli krętymi korytarzami. Wreszcie weszli do sali odpraw. Mieszkańcy stacji byli już na miejscu. Wszyscy byli identycznie ubrani. Kierownik dodatkowo miał na sobie szmacianą kurtkę z filcowym kołnierzem, także ocieplana watą. Kurtka zaopatrzona była w naszyty krzywo na plecach pasek szarego płótna ozdobiony rzędem cyfr. W dodatku uzbrojeni byli w starożytne karabiny maszynowe wiszące im przez plecy na konopnych sznurkach. Profesor zdjął kożuch. Jakaś dziewczyna ubrana w równie nieprawdopodobny strój odwiesiła go na wieszaku podała mu czapkę i czerwoną chustę. Założył bez słowa, choć jego katolicka dusza burzyła się przeciw uczestnictwu w pogańskim obrzędzie. Telewizor już grał. Pokazywał placem w Wielkim Kongo zatłoczony setkami tysięcy wiernych. Dziewczyna stanęła za nim.
— To nasze największe święto — zaczęła wyjaśniać szeptem. — Jest bardzo stare. Być może pochodzi jeszcze z czasów pierwszej udanej rewolucji.
Telewizor zajaśniał na chwilę mocnym blaskiem. Pokazano śmiałe zbliżenie na gigantyczną tarczę z polerowanego brązu. Była tak jasna, że prawie złota. Na jej tle stanęło trzynastu nagich mężczyzn uzbrojonych w wielkie drewniane młoty. Młotami zaczęli bić w tarczę. Odgłos który powstawał był ogłuszający. Kamera przesunęła się na ołtarz. Na jego szczyt wszedł kapłan. Kapłan był albinosem. Ubrany był w marynarkę i kamizelkę, a na ogolonej głowie mocno tkwiła czapka z daszkiem.
— On symbolizuje teraz naszego nauczyciela — szepnęła dziewczyna.
Kapłan uniósł dłonie w geście błogosławieństwa a potem zmrużył porozumiewawczo oczy. Powiał wiatr. Kapłan zaintonował krótką modlitwę w starorosyjskim.
— Zbliża się dzień w którym powstanie nowoczesne komunistyczne społeczeństwo. Zanikną różnice klasowe. Granice państw przestaną istnieć. Nikt nie będzie się musiał wstydzić swojego pochodzenia.
Czterej murzyni wnieśli na ołtarz coś dziwnego. Wyglądało jak skrzynia zbita z drewnianych desek, ale wykonano ją ze złotej blachy. Profesorowi kojarzyła się mętnie z czymś. Chyba widział coś podobnego w Górach Jabłonowych a może w Argentynie. Były chyba też jakieś takie na Starych zdjęciach ze zbiorów Starego Prezydenta. Nie mógł sobie jednak przypomnieć co to jest.
— To wychodek z czystego złota — szepnęła dziewczyna. — Dziesięciu kapłanów wewnętrznego kręgu będzie teraz rytualnie wydalać produkty przemiany materii aby zapewnić naszej ziemi dobre plony.
Uroczystość przechodziła w fazę kulminacyjną. Przed ołtarzem zarzynano konie. Ich krwią kapłani kropili modlący się tłum.
— Konie były naszymi towarzyszami w pracy. Ich krew symbolizuje krew przelaną dla wprowadzenia komunizmu — szepnęła. — to pot pracy.
Profesor poczuł się chory z obrzydzenia. Ale najważniejsze dopiero ich czekało. Na podium wjechała na podnośniku wielka stalowa skrzynia. Wieko drgnęło i odpłynęło na bok powolnym ruchem. Wewnętrzna trumna wykonana ze szkła uniosła się do góry. W trumnie leżało ciało mężczyzny ubranego identycznie jak kapłan. Lud milczał. Rozległo się uderzenie gongu. Sto tysięcy wyznawców padło na twarz. Ci tutaj też. Profesor skrzyżował dłonie na piersi w geście szacunku, ale na tym poprzestał. Kapłan wcisnął guzik i szklana trumna otworzyła się. Uniósł do góry złoty budzik. Budzik zadzwonił trzy razy. Nic się nie wydarzyło. Rozległ się jęk zawodu. Kapłan też wyraźnie posmutniał. Szklana trumna zamknęła się i schowała w stalowej. Wierni wydobyli spod waciaków i koszul sierpy i młoty i zaczęli uderzać nimi o sierpy i młoty sąsiadów. Uderzenia w gong zakończyły uroczystość. Dziewczyna podniosła się z ziemi. W oczach miała łzy.