— A gdybyśmy zechcieli prowadzić totalną wojnę partyzancką aż do całkowitej likwidacji?
— Z żalem serca, czy też tego co pełni w ich organizmach rolę serca, odpłacą nam się pięknym za nadobne. Zostanie z nas mokra plama. Siedemdziesiąt planet to zaplecze gospodarcze do toczenia wojny z połową kosmosu.
Zmarszczyła brwi.
— Poważnie myślałeś o hodowli nadludzi?
— Raczej o produkcji. Owszem rozważałem przez chwilę taką możliwość. Przydali by się, ale to zbyt nieobliczalna siła. Zresztą gdybyśmy złamali ten punkt układu to zabrali by się za nas na ostro. Nawet gdyby musieli zabić wszystkich ludzi i zniszczyć planetę.
— Aż tak się boją?
— Bardziej.
Zamyślił się głęboko.
— O czym myślisz? — zapytała księżniczka.
— Myślałem o ucieczce.
— Chcesz zostawić tą planetę i zwiać?
— Chodziło mi coś takiego po głowie. Oczywiście nie samotnie. Zebrało by się grupę specjalnie wyselekcjonowanych ludzi. Załadowało na stację a potem wykonało skok do sąsiedniej galaktyki. Z dala od tych zielonych sukinsynów.
— Ile na to potrzeba energii?
— Wystarczyło by wygasić słońce. W tamtej galaktyce pojawili byśmy się wcześniej. Drugi skok spowrotem i jesteśmy nad Ziemią w początkach dwudziestego wieku.
Popatrzyła na niego uważnie.
— Chciałbyś?
— Pierwsza wojna światowa nie wybucha wcale. Czołowych rewolucjonistów zlikwidować. Cała historia pójdzie innym torem.
— Ale czy interwał czasowy nie zabiłby nas? Teoria z zabójstwem własnego dziadka...
— Jasne, ale można też nie wracać. Zostać tam. Zanim nas znajdą wśród miliardów gwiazd minie druga nieskończoność.
Przeszedł przez mostek na brzeg jeziora. Klacz pasła się na trawniku. Na jego widok podniosła głowę.
— No i jak ci się wiedzie — zagadnął. — Jesteś zadowolona?
— O tak. Jest dokładnie tak jak sobie wymarzyłam.
Objął jej szyję i przytulił się. Oparła mu głowę na ramieniu. Wciągnął w nozdrza ciepły zapach konia.
— Dawno dawno temu siedziałem w rosyjskim więzieniu w celi śmierci — powiedział w zadumie. — To zabawne, ale marzyłem wówczas tylko o jednym. Chciałem jeszcze choć raz w życiu poczuć opór jaki daje pług sunący przez oraną ziemię.
— Jeśli masz życzenie to możemy się umówić i zaorzemy kawałek parku — powiedziała klacz.
W pierwszej chwili wstrząsnęło nim to a potem wpadł na pewien pomysł.
— Helu, mam do ciebie prośbę.
— Tak?
— W razie gdybyśmy przegrali umiesz obsługiwać aparaturę do klonowania.
— Tak. A co chcesz zrobić?
— Zapis operacji naszej przyjaciółki jest zapisany w komputerach stacji. Powtórzysz ją na mnie i zrzucisz na ziemię w postaci konia. Zakichają się zanim mnie znajdą. Koni jest chyba więcej niż ludzi. Zresztą to chyba głupi pomysł.
— Koniem trzeba się urodzić — powiedziała Karolina.
Uśmiechnął się.
— I kto to mówi.
— Ja urodziłam się koniem, tyle tylko że w ludzkiej powłoce.
— Niekiedy ludziom wydaje się że są kobietami uwięzionymi w ciałach mężczyzn lub na odwrót. W czasach zanim zostałem prezydentem robili takim bidokom operacje polegające na pozornej zmianie płci na drodze chirurgicznej. Potem gdy nauka poszła trochę do przodu nauczono się wymieniać same mózgi. Dobierano odpowiednio parami. Potem nauczono się takich nieszczęśników leczyć. Wystarczyło kilka tabletek.
— Dlaczego nie dałeś mi tabletki? — zaciekawiła się Karolina.
— Och po prostu obudził się we mnie eksperymentator. Powołałem do życia istotę doskonałą. Klacz z ludzkim umysłem i ludzką dusza. Jeśli sobie życzysz to mogę w każdej chwili przywrócić ci pierwotną postać.
Zawahała się.
— To trudne. Mam siedemnaście lat. Koń starzeje się szybciej...
— Nie ty — uspokoił ją — Wykonałem poprawki w genotypie. Pożyjesz co najmniej sto dwadzieścia.
— Ale z drugiej strony chciałabym mieć raczej dzieci niż źrebaki.
— Drobna modyfikacja genetyczna i urodzisz dzieci bez zmieniania swojej postaci fizycznej.
Parsknęła śmiechem, który niepokojąco przypominał rżenie.
— To było by zabawne. Wolałabym jednak naturalnie.
Rozmowa z nią zaczęła go nudzić.
— Gdy tylko sobie życzysz.
Stuknął obcasami uruchamiając generatory pola antygrawitacyjnego po czym wszedł spokojnie na taflę stawu.
— Co ja tu właściwie robię? — zapytał sam siebie. — Przecież to wszystko nie ma sensu. Jeśli tak się za nami stęsknili to nich biorą sobie ziemię z dobrodziejstwem inwentarza. Dopiero potem będą żałowali. Chcą wydobywać na naszej planecie jakieś surowce, co mnie to obchodzi? Moje to czy jak?
Umilkł i wpatrzył się w zadumie w zachód słońca.
— Właściwie to teraz jest moje. Cała planeta. Na zawsze.
— Jak na człowieka który dopiero co wstał z trumny dużo za dużo pracuję — powiedział Nodar odkładając kilof.
Usiadł i otarł pot z czoła. Schody zawalone były bryłami betonu, w ciągu kilku godzin posunął się dwa metry do góry. Wedle jego obliczeń od poziomu ziemi dzieliło go jeszcze około dwu. Od poziomu ziemi z drugiej połowu dwudziestego pierwszego, bo teraz poziom mógł się oczywiście podnieść.
— Napiłbym się wódki i zapalił bym papierosa — powiedział w rozmarzeniu.
Wódkę pijał owszem, jeden kieliszek z okazji świąt i imienin znajomych natomiast nie palił nigdy. Biorąc zaś pod uwagę dziwny ochłap który wykaszlał z płuc wiele wskazywało na to, że palenie szybko zakończyło by jego ziemską egzystencję. Westchnął i zjadł nieco zbrylonego miodu zszedł na dół i popił go wodą. Przeciągnął się opadł na podłogę i wykonał dwie pompki. Stawy już go nie bolały, tylko kręgosłup trochę się chwilami odzywał. Wdrapał się ponownie na schody i przypatrzył się skamieniałym falom cementu. Przyładował kilofem w upatrzony punkt i odskoczył na bok. Potężny kawał oderwał się od reszty i sunął z rumorem w dół.
— Ech, żebym to ja miał dynamit, inaczej byśmy pogadali — powiedział patrząc na betonowe zwały.
Uderzył ponownie, ale tym razem nic się nie stało. Uderzył jeszcze kilka razy. Blok betonu wielkości samochodu popękał. Posługując się kilofem jak dźwignią wyrwał kawał i pozwolił mu spaść w dół. To przyszło nagle. Uświadomił sobie że przez szczelinę sączy się świeże powietrze.
— Z cukru i kwasu azotowego można zrobić uczciwą mieszaninę wybuchową — powiedział sam do siebie podważając kolejną bryłę. — Problem zasadza się w braku kwasu.
Bryła opadła kawałek i zaklinowała się. Uderzył z boku obuchem kilofa a ona osunęła się na dół. Przez otwór wdarło się świeże powietrze i światło. Ostre dzienne światło. Zasłonił oczy i z jękiem cofnął się do tyłu. W dół. W mrok. Tam gdzie bezpiecznie. Zszedł do stacji, wziął analizator powietrza i dozometr. Wbiegł spowrotem do otworu i leciutko rozchylając oczy patrzył na wskazania aparatów. Skażenia nie było. Analizator nie wykrył w powietrzu żadnych bojowych środków chemicznych. Niespodziewanie Nodar poczuł, że ma katar.
— Ach, broń bakteriologiczna — powiedział sam do siebie i roześmiał się.
A potem przecisnął się przez otwór. Na głowę sypały mu się grudki ziemi. Wyczołgał się i legł na porośniętej kiepską trawą łączce. Popatrzył w zadumie na starożytny ceglany mur wznoszący się nad nim. Mur obłożony był płytami ze szkła lub plastyku zapewne mającymi chronić go przed wpływami atmosferycznymi.