Выбрать главу
III

Gdańsk PNTK

Artur Kładkowski przeciągnął się leniwie na łóżku. Popatrzył w zadumie na ścianę. Uczył się. Wyłączył komputer i położył się wygodnie. Nie miał nic do roboty. Zupełnie nic. Obiekt którego śledzenie miał rozpocząć jeszcze nie wrócił z kongresu w Argentynie, a tam zajmowali się nim miejscowi agenci. Laptop zapiszczał. Sygnał alarmowy pierwszego stopnia personalny skierowany do niego. Uśmiechnął się lekko i wyciągnąwszy kabel z obudowy wsadził go sobie w gniazdo na skroni. Rozpoznał głos Starego Prezydenta.

— Wielki Murze, mam dla ciebie zadanie.

— Tak jest.

— W Gdańsku pojawił się człowiek. Ma na czole numer taki jak agenci, ale brakuje inicjałów. Skórę ma pokrytą dziwnym liszajem. Ubrany był ostatnio w biały płócienny jednoczęściowy kombinezon. Zna dobrze polski i esperanto. Uwaga przesyłam portret pamięciowy.

Zacisnął oczy i zęby. Po chwili był pewien, że gdyby kiedykolwiek zobaczył tego człowieka rozpoznał by go natychmiast.

— Szukał Gruzińskiej misji wojskowej. Trudno nam określić w której części miasta aktualnie przebywa ale wczoraj penetrował okolice między żurawiem a uniwersytetem. Masz go złapać. Pozostawiam sobie prawo oceny przebiegu twoich działań.

— Tak jest — powtórzył, ale było to mówienie w próżnię bowiem kontakt został już przerwany.

Artur stoczył się z łóżka i wykonał trzy pompki. Tak dla rozruszania krwi w żyłach. Podłączył się do sieci i wywołał firmę zajmującą się wynajmem lokali. Wynajął dom w pobliżu uniwersytetu, ale bliżej portu. Zapłacił za jeden miesiąc. Wyszedł z akademika. Wsiadł na ślizgacz. Przedstawiciel firmy był już na miejscu. Artur obejrzał sobie wnętrza i zadowolony dokonał przelewu. Pracownik firmy zostawił mu klucze kodowe do wszystkich zamków w domu i wyszedł. Agent działał błyskawicznie. Za pomocą laptopa połączył się z magazynem stacji orbitalnej oraz agentem Człowiek z Góry Bólu, który nadzorował tajne operacje w tej części świata. Po chwili na dachu powiewała Gruzińska flaga wciągnięta na wysoki maszt. Człowiek z Góry bólu skontaktował się z pracującym dla Prezydenta uczonym. Po dalszych dwudziestu minutach bramkę posesji ozdobiła tablica pokryta robaczkami gruzińskiego alfabetu.

MISJA WOJSKOWA KRÓLESTWA GRUZJI.

Kładkowski zainstalował automat powiadamiający przy drzwiach i pojechał ślizgaczem w drugi koniec miasta. W ciągu trzech godzin w centrum Gdańska pojawiło się siedem misji wojskowych królestwa Gruzji, cztery ambasady i dwa konsulaty. Budynki pułapki otoczyły starówkę pierścieniem. Artur usiadł na ławeczce koło szaletu niedaleko żurawia i wyciągnął z kieszeni gazetę. Nie miał nic więcej do roboty. Na razie.

IV

Nodar przeciągnął się leniwie. Z kieszeni wyciągnął nóż. Wpatrywał się przez chwilę w pokryte platyną ostrze. Było zdecydowanie za krótkie. Przymknął oczy. Najlepiej planowało mu się z zamkniętymi oczyma. Człowiek jedzie na takim latającym motocyklu. Jedzie wolno. On Nodar wskakuje na siodełko za nim i przykłada mu nóż do gardła. Facet wciska stopą alarm i po chwili są otoczeni przez setkę gliniarzy. Gliniarze strzelają laserem i zostaje z niego wypalony zezwłok. Albo polewają go ciekłym helem i zostaje z niego zamrożony zezwłok. Ta myśl była mu szczególnie przykrą.

— Ni, to na nic — powiedział cicho otwierając oczy. — Trzeba wymyśleć coś innego...

V

To było sympatyczne miejsce. Iglica Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Na niedużej metalowej kuli z której sterczał grot stało krzesełko. Krzesełko było drewniane, pobrudzone odchodami gołębi i obłaziło z lakieru. Odchody były sztuczne, bo prezydent nie lubił gołębi i przyjął z dużą ulgą wiadomość że wyginęły. Czasami z innych segmentów przedostawały się tu wiewiórki, ale nie spędzały tu z reguły dużo czasu. Nie było tu absolutnie nic co nadawałoby się dla nich do zjedzenia. Czasami któraś po wejściu na płaszczyznę przedstawiającą widok miasta z wysokości stu pięćdziesięciu metrów, dostawała zawału serca i zdychała. Trochę go to martwiło, bo zawsze lubił wiewiórki a w każdym razie lubił je bardziej niż ludzi. Wokoło rozciągała się oszałamiająca panorama Warszawy, tej z drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku. Ulicami tam na dole sunęły grawitobusy, a tłumy ludzi uwijały się jak mrówki wokół mrowiska. Krzesło znajdowało się zaledwie metr nad podłogą. Dawno dawno temu, gdy prezydent powrócił, okazało się ze Pałac Kultury został rozwalony. Trafiła go bomba termitowa podczas dziewiątej światowej. Ale on lubił tą budowlę więc postarał się odtworzyć na podstawie archiwaliów, może nie doskonałą kopię, ale doskonałą namiastkę. Kiedyś bardzo bawiło go skakanie w dół. Kładł się na podłodze a komputery uruchamiały obraz i mógł podziwiać jak ziemia zbliża się z przerażającą szybkością a potem spod jego ciała wycieka bardzo dużo krwi, prosto na chodnik. Komputer wyświetlał wówczas hologramy jego byłych wpółpracowników. Otaczali jego ciało, a ich twarze wyrażały smutek. Parskał wówczas śmiechem. Chciało by się.

Wiały tu dość paskudne wiatry, ale jeśli chciał mógł je wyłączyć. Zapikał pager. Ktoś chciał się z nim skontaktować ale nie wiedział gdzie jest. Wcisnął guzik podając mu dokładny namiar. W ułamek sekundy później zmaterializował się koło niego ten sam X'htla z którym rozmawiał w cytadeli. Tym razem przemodelował nieco swoją twarz i tylko w ogólnych zarysach przypominał cara. Jego oczy stały się jak u wszystkich przedstawicieli jego rasy jednolicie czarne. Zmaterializował się na podłodze i odruchowo spojrzał pod nogi. Należał do rasy nieulękłych wojowników i zdobywców przestrzeni kosmicznej, toteż prezydent Koćko omal się nie posikał ze śmiechu, słysząc obłędny skowyt, jaki wydał jego gość. Pstryknął jednak przełącznikiem niwecząc obraz miasta pędzącego do góry. Zmaterializował z powietrza krzesło i podsunął je przybyszowi. Gość usiadł ciężko i chyba usiłował się uspokoić. Koćko zmaterializował miedzianą czarę wypełnioną czymś co wyglądało jak ropa naftowa zmieszana z towotem. Gość wypił zawartość czary kilkoma dużymi łykami.

— Nie za dużo fluorosilikonów? — zapytał z udaną troską gospodarz.

— W porządku — powiedział gość. — Już mi przeszło.

— Zapewne przybył pan tu z oficjalnym wypowiedzeniem wojny? — zagadnął Koćko nie wychodząc z roli uprzejmego gospodarza.

— Dokładnie tak ale chcę zaproponować coś innego. Rozwiązanie pośrednie.

— Wobec tego zamieniam się w słuch.

— Ta planeta przeżyła już wystarczająco dużo wojen. Zniszczenia będące skutkiem tych ostatnich były najpotwornieszą jatką w całej poznanej części kosmosu.

— Tym razem zapewne będzie podobnie. Ludzie z Ziemi potrafią walczyć za swoją wolność.

Gość zamachał rękami.

— Przecież nie o to chodzi. Edonici przeprowadzili analizę pańskich prądów mózgowych podczas przekazywania ultimatum rady. Utrzymanie dotychczasowego statusu jest dla pana jedynie sprawą honoru.

— W zasadzie tak.

— Nasza propozycja jest następująca. Zamiast toczyć walkę rasa przeciw rasie proponujemy pojedynkę dwu wybranych osobników obu ras. Były precedensy w waszej historii.

— Hmm?

— Pojedynek polegałby na starciu w przestrzeni wokół planety za pomocą dwu lekkich kutrów pościgowych. Uzbrojenie — konwencjonalne rakiety bojowe. Obaj piloci zabezpieczeni zostaną za pomocą przenośnych pól siłowych. Ten kto zostanie zestrzelony lub w inny sposób wyłączony z walki przegrywa. Wówczas musi podporządkować się zwycięzcom. Czy te warunki są do zaakceptowania?