Przez chwilę porządkował w myślach zebrane informacje.
— Dobra. W porządku. Co chciałabyś robić?
— Zanim wystartowałam w tym idiotycznym konkursie zajmowałam się sprzedawaniem książek w antykwariacie, ale ceny ustalał szef.
Uśmiechnął się lekko.
— Umiesz gotować?
— Jasne.
— Na początek zostaniesz moją kucharką.
Uśmiechnęła się i odgarnęła z czoła włosy. Była naprawdę bardzo ładna.
Nodar w zadumie pociągnął łyk oranżady z butelki.
— Właściwie to już przegrałem — powiedział do otaczających go betonowych ścian. — Wiedzą już że pojawił się jakiś gruziński komandos i że tłucze się po mieście — ziewnął.
Oranżada skończyła się. Na szczęście miał jeszcze jedną butelkę.
Ruiny Warszawy PNTK
Była czwarta. To chyba Paweł rzucił propozycję żeby zabrać kuchenkę mikrofalową i jedzenie i urządzić sobie piknik nad Wisłą. Dzień był gorący. Wszyscy poparli jego projekt. Dziewczęta pobiegły po kostiumy a chłopcy zajęli się transportem. Pomysł ogólnie był prosty. Paweł pojedzie swoim ślizgaczem, zresztą nie mieli żadnych innych maszyn w obozowisku poza ślizgaczem Miszczuka, a na hol weźmie lekki transporter na poduszce magnetycznej na, który wszyscy się załadują. Tomasz Miszczuk zaproponował ciągnięcie do spółki, jako że transporter nie posiadający własnego napędu stawiał spory opór w powietrzu, ale jak się okazało jego ślizgacz nie miał haka holowniczego. A tymczasem ślizgacz Pawła nie chciał zastartować.
— Chyba nic z tego — powiedział markotnie złażąc z maszyny. Tomasz, który akurat coś analizował na swoim laptopie zamknął go teraz i podszedł.
— Co się stało? — zapytał.
— Chyba coś w silniku, albo w obwodzie Yanskiego. Niestety nie znam się na tym...
— Jeśli można zobaczyć...
Paweł przepuścił go do maszyny. Uczynił to z lekką niechęcią. W towarzystwie tego starszego o kilka lat mężczyzny czuł się dziwnie spięty. Tomasz zdjął klapę i przez chwilę wpatrywał się w plątaninę modułów. Przysunął się bliżej tak aby zasłonić swoim ciałem pole pracy. Delikatnie nacisnął opuszkę palca wskazującego lewej ręki. Paznokieć odchylił się na bok. Z wnętrza palca wyciągnął cienkie długie ostrze i wraził je w splot. Pokręcił nim w lewo i wyciągnął. Schował je w palcu i zamknął paznokieć.
— Spróbuj teraz — powiedział.
Paweł spróbował. Silnik zaskoczył.
— No to jedziemy — powiedział do dziewcząt na transporterze.
Tomasz z boku pstryknął zdjęcie polaroidem. Pomachał przez chwilę fotką zanim im pokazał.
— Dzielny student z Arabii i jego harem na latającym dywanie — powiedział.
Roześmieli się wszyscy. To rzeczywiście tak wyglądało. Wskoczył na transporter i przypiął się pasem. Maszyna ryknęła i ruszyli. Nad rzeką byli po dwudziestu minutach. Dziewczyny rozebrały się do kostiumów i zanurkowały w wodzie. Paweł został na brzegu. Mimo woli obserwował Miszczuka. Ten spokojnie usiadł w cieniu pod skarpą. Wyjął z torby laptopa i założył na uszy słuchawki po czym zaczął sobie leniwie stukać w klawisze. Paweł zamyślił się na chwilę. Popatrzył na baraszkujące w wodzie dziewczęta, a potem chyłkiem wycofał się. Wdrapał się na szczyt skarpy. Z kieszeni wydobył małą lornetkę i wychyliwszy się lekko próbował odczytać co też robi Tomasz. Niestety ekran znajdował się pod kątem uniemożliwiającym zbadanie tego ciekawego zagadnienia. Z góry nie było też widać cienkiego kabelka biegnącego z obudowy rękawem agenta i niknącego w łączu na skroni. Słońce zasnuło się chmurami. Robiło się zimno. Trzeba było wracać...
Paweł Koćko — prezydent siadł z rozmachem na tronie, który kiedyś służył Tutanchamonowi. Tron trochę się od tamej pory zdezelował, zapewne na skutek niewłaściwego użytkowania. Delikatne detale ze złotej blachy pogięły się. Emalia odpadała płatami.
— Komputer, — odezwał się Koćko, — podaj listę wszystkich moich wrogów.
Komputer wydał z siebie cichy brzęk i na ścianie pojawiła się lista licząca kilka tysięcy nazwisk.
Prezydent poskrobał się w zadumie po głowie lufą rewolweru.
— Uściślij listę tylko do osób narodowości gruzińskiej.
Lista zredukowała się o trzy czwarte. Około tysiąca nazwisk nadal ozdabiało ścianę.
— Cholera! — zaklął. — Komputer, usuń z listy wszystkich którzy zostali już zabici.
Lista zniknęła. Wszyscy zostali zabici. Prezydent odkorkował w zadumie flaszkę Sowietskowo Igristowo. Wypił długi drażniący łyk. Umysł zaskoczył.
— Komputer, wyświetl listę wszystkich moich gruzińskich przyjaciół, którzy z czasem mogli stać się wrogami — polecił. — Uwzględnij także moich pracowników.
Tym razem lista nie zmieściła się na ścianie. Prezydent dopił wino do końca i cisnął butelką. Roztrzaskała się o ścianę z listą siejąc wokoło zielone odłamki.
— Znowu oszukujesz — powiedział prezydent do komputera. — A przecież ostrzegałem cię.
Z kieszeni szlafroka wyciągnął rewolwer i trzema strzałami rozwalił maszynę na kawałki.
Stacja Orbitalna
Wrażenie było nieziemskie. Artur Kładkowski mało nie narobił w spodnie. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Siedział w swoim pokoju w akademiku na krześle i wystukiwał kod telportacyjny. Potem niczego się nie spodziewając wcisnął guzik potwierdzający i nagle widział zupełnie inne miejsce. Krzesło zabrał ze sobą. Siedział na nim nadal tyle tylko że teraz stało na białej podłodze wykonanej z jakiegoś bardzo jesnego metalu w gigantycznym pomieszczeniu. Krańce sali znikały w mroku. Miejsce na którym siedział obwiedzione było czerwoną linią.
— Wyłaź ze strefy do pioruna — wrzasnął ktoś przez głośnik. — I zabierz ze sobą to krzesło.
Wybiegł z koła wymalowanego czerwona farbą ciągnąc mebel za sobą. W ostatniej chwili zresztą bowiem zobaczył jak następuje materializacja kolejnej osoby. W powietrzu pojawił się najpierw płaski dwuwymiarowy, czarnobiały obraz dziewczyny. Wyglądał jak wycięty z kartonu. Niespodziewanie nabrał trójwymiarowości i kolorów, a chwilę potem dziewczyna opadła na kolana jak ogłuszona. Zaraz jednak otrząsnęła się i zeskoczyła poza linię. Zaplątała się nieco we wzorzyste kimono. Wstała i otrzepała się. Znalazła się niespodziewanie blisko niego. Zobaczył, że ma na czole wymalowany napis Święto Wiosny i numer kolejny 227.
— No cześć — powiedziała. — Ty jesteś chyba nowy?
— Tak. Nawet nie wiem gdzie mamy pójść.
— Dobra. Pomogę ci.
Z ciemności nadszedł chłopak z latarką w dłoni. Napis na czole głosił wszem i wobec: Hans Klops.
— Audytorium drugie — powiedział bez przywitań. — Krzesło możesz zostawić tutaj, tam są miejsca do siedzenia. Zabierzesz je ze sobą wracając.
Artur poczuł zamęt w głowie. Ruszyli przez salę za ścieżką wymalowaną dość niechlujnie na wypolerowanej jak lustro posadzce.
— Gdzie my właściwie jesteśmy? — zagadnął.
— Na stacji orbitalnej Starego Prezydenta. W części nam dostępnej oczywiście.