Выбрать главу

— Oddaj. Dostaniesz za nią co tylko zechcesz.

— I tak mogę mieć co zechcę. Nie oddam. Ona jest moja. Po moim trupie.

— Po twoim trupie? — wściekł się Gruzin. — To da się zrobić!

Koćko zniknął. Razem z fotelem. Nodar poderwał się ze swojego i wystrzelił w tamtym kierunku. Kula przeszła przez powietrze i uderzyła w ścianę. Niczego niewidzialnego nie było po drodze. On naprawdę zniknął. Nodar rozejrzał się po pomieszczeniu. Na wysokości kilku metrów obiegała je galeryjka. Drzwi było tu całkiem sporo. W każdej chwili mógł paść strzał. Czuł, że jest obserwowany. Runęła podłoga. Nagle i bez najmniejszego ostrzeżenia. Deski rozprysły się i poleciał w dół. To faktycznie był teatr. Wielka sala mieszcząca widownię zbliżała się z przerażającą szybkością. Wcisnął czerwony guzik na pasie. I zniknął. Stary Prezydent gdy po chwili wybiegł bocznym wejściem na scenę z karabinem w dłoni zobaczył że pod dziurą w suficie piętrzy się stos połamanych desek, gipsu i cegieł ale nigdzie nie widać ciała wroga. Zaklął. A potem wrócił do kutra. Czasu było coraz mniej.

VII

Tomasz Miszczuk zmaterializował się na brzegu stawu w Łazienkach. W dłoniach trzymał kosz czerwonych róż. Spokojnie wszedł na wyspę i stanął przed pałacem. Księżniczka Helena drzemała już na piętrze w swojej sypialni ale powiadomiona przez system zabezpieczeń zeszła na parter zawinięta w swój błękitny szlafrok.

— Ojej znowu gość — ucieszyła się.

— Jestem Tomasz Miszczuk — przedstawił się.

Na moment zamyśliła się.

— Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?

— Nie, nigdy nie miałem tej przyjemności.

Kwiaty wyraźnie ją ucieszyły. Wyciągnęła butelkę szampana i zasiedli razem do spóźnionej kolacji. Nie mówili wiele. Ona przysypiała, a on zastanawiał się nad tym, czy za wierną służbę nie mogłaby dostać jej w nagrodę. Pożerał ją wzrokiem. Kończyli już gdy laptop w jego tobie zapikał. Wsunął sobie kabel w złącze.

— Zamelduj się — powiedział Koćko. — Czekam w porcie.

— Zaraz będę.

Dopił wino z kieliszka.

— Niestety czas już na mnie — powiedział. — Obowiązki wzywają.

— Szkoda — powiedziała. — Wpadnij jeszcze kiedyś.

— Na pewno wkrótce znowu zajrzę.

Wystukał kod i wyparował. Hela położyła się spać.

VIII

10 czerwca Dzień Przesilenia Letniego

Noc. Gdańsk PNTK

Dzień przesilenia letniego był wspaniałym świętem. Świętem całej ludzkości. Oczywiście ludzie mieli różne święta, w zależności od religii i narodowości. Rosjanie świętowali Dzień Przebudzenia Wodza, było to święto ruchome wyznaczane w oparciu o kalendarz księżycowy. Polacy obchodzili uroczyście Boże Narodzenie, w dniu 24 grudnia, oraz Wielkanoc na wiosnę. Niemcy świętowali bardzo uroczyście dzień Piątego Maja, choć było to święto zakazane przez Starego Prezydenta, urządzali wówczas nocne pochody z pochodniami, i opłakiwali swojego wodza, który jakoby został zabity przez Żydów. Z braku Żydów w tych dniach swoją nienawiść kierowali przeciw rosjanom, którzy jako jedyni posługiwali się jeszcze ciągle starożytnym hebrajskim alfabetem. Z kolei Rosjanie żyjący w szałasach i jurtach wśród gór Jabłonowych obchodzili uroczyście święto nazywane przez nich Wielkim Październikiem. Z niewyjaśnionych przyczyn obchodzili je w listopadzie. To święto także nie cieszyło się przychylnością Starego Prezydenta który zakazał pod karą śmierci składania w tym dniu ofiar z ludzi. Kolonie Polaków w Walii obchodziły uroczyście Noc Guya Fawkesa choć nie bardzo było wiadomo kim był ten człowiek. Obchodzono je w różnych latach w różne miesiące. Polegało na odpalaniu dużych ilości wyrobów pirotechnicznych. Przez wiele lat uważano, że ów tajemniczy Fawkes był wynalazcą broni palnej lub dynamitu, aż wreszcie Stary Prezydent dostarczył odpowiedniej literatury historycznej ze swojego orbitalnego skarbca. Nawet wówczas jednak nie do końca mu uwierzono i kilka sekt nadal dokonywało samowysadzeń w powietrze na pamiątkę nie bardzo wiadomo czego. Była także sekta która także dokonywała samowysadzeń z reguły w tym samym dniu co reszta, z tą tylko różnicą że na pamiątkę jakiegoś Ordona. Nikt nie wiedział kto to taki. W Dzień Przesilenia Letniego świętowali wszyscy. Był to dzień powrotu Starego Prezydenta. Jedyne święto nie mające podłoża religijnego. Dzień ludzkiej wspólnoty. W tym dniu ludzie spotykali się z przyjaciółmi lub z wrogami jeśli chcieli się z nimi pogodzić. Pili oceany grzanego piwa i śpiewali lub dyskutowali o czymś wzniosłym.

Profesor Janusz Seleźniecki stał na balkonie swojego apartamentu na dwudziestym piątym piętrze wysokościowca Kociewie na obrzeżach Gdańska. Patrzył w zadumie na urzekający widok słońca zachodzącego powoli w oceanach piasków na północny zachód od jego domu. Piaszczyste wydmy pustyni Bałtyckiej pociemniały. Niebo spowite nielicznymi chmurkami mieniło się tysiącem barw. Wisła leniwie toczyła swoje wody przez piaski w stronę Atlantyku. Z tej odległości wyglądała jak wstążka. Sunęło po niej kilka barek z drewnem. Od pustyni powiał wiatr. Profesor zamyślił się. Mieli problem badawczy. Wedle opracowań Starego Prezydenta, Bałtyk był morzem jeszcze w dwudziestym wieku, choć wówczas już poważnie wysychał. Czy możliwe jednak było wyschnięcie całego morza w ciągu. Niespełna pięciuset lat? Wątpliwości pozostawione w jego umyśle po rozmowie z Mitrofanowem kiełkowały. A jeśli upłynęło nie pięćset a tysiąc lat. Albo dwa tysiące? Wówczas mogło tak być. Panowało chłodne optimum klimatyczne. Zmiana linii brzegowej kontynentów. Bałtyk był niegdyś morzem szelfowym. Tylko jak dawno temu?

Gdzieś na pustyni pojawił się sznureczek światełek. Wziął w spracowaną dłoń lornetkę. I popatrzył. To szła karawana wielbłądów. Gdy był mały zawsze lubił patrzeć na karawany. Wprawdzie transport lotniczy był szybszy i tańszy, ale byli ludzie którzy lubili wędrować po wyschniętym dnie morza. Szukali bursztynu, parokrotnie meldowali archeologom o starych wrakach, które działanie wiatru odsłoniło spod piasku. Westchnął. Chciał, choć raz pojechać wierzchem na wielbłądzie przez piaszczyste wydmy. Zamiast woni betonowego pyłu powdychać ożywczą woń wielkiej rzeki płynącej przez piaski. Zobaczyć oazy gdzie przy słodkich źródełkach wyrosły sosny. Popatrzył na zegarek. Już czas. Zamknął okno i wyszedł z mieszkania. Na ulicach panował dość ożywiony ruch. Ludzie czynili ostatnie przygotowania. Złapał taksówkę. Lekki poduszkowiec sunął bezgłośnie ulicą. Wymijając dwukółki ciągnięte przez osły. Było święto. Tradycja nakazywała odwiedzać znajomych w ten sposób. Profesor uśmiechnął się. Większość tych osłów stała cały rok na strychach albo w piwnicach. Gdy nadchodził dzień przesilenia zdejmowano z nich pokrowce, odkurzano i wlewano paliwa. Dom jego przyjaciela stał na pustyni. Gdańsk górował nieco nad sympatyczną dzielnicą willową. Tu nie przejmowano się kosztami. Domy wzniesiono ściśle wedle tradycji. Modrzewiowe ganki z kolumienkami, świątynie dumania w ogródkach, czerwone ceramiczne dachówki i ściany wykonane z grubego papieru naciągniętego na sosnowe ramy. Starożytna estetyka. Wysiadł z pojazdu i kartą magnetyczną uiścił rachunek za jazdę. Drewnianą pałeczką uderzył w gong wiszący przy bramie. Brama zaraz się uchyliła. Stała w niej Yoko. Zrobiła się na bóstwo. W dłoni trzymała wachlarz.

— Witaj.

— Witam panie profesorze. Brat oczekuje w salonie.

Wszedł do wnętrza. W powietrzu unosił się silny zapach grzanego piwa. Profesor Rościsław Pawłowski siedział obok samowara.