Wszedł generał. Wyglądał jak każdy przedstawiciel jego rasy. Jego twarz była plątaniną krótkich nsek zawierających końcówki odpowiedzialne za wszystkie siedemnaście zmysłów. Koćko miał wprawę w trzymaniu żołądka na uwięzi, ale z trudem powstrzymał torsje. Generał przesunął dłonią po twarzy nadając jej normalny ludzki wygląd. Tworząc wzór skorzystał z wyglądu prezydenta naniósł jednak kilka poprawek, aby nie była łudząco podobna.
— Panie prezydencie, proszę o uznanie się za mojego jeńca.
Koćko skłonił głowę.
— Proszę uznać mnie za pokonanego.
Taloctani Hyx uśmiechnął się. Uśmiech także był kopią, nie do końca dokładną, uśmiechu Koćki. Wyglądał strasznie, prezydent pomyślał, że w przyszłości musi zachowywać się bardziej naturalnie (o ile będzie jakaś przyszłość).
— Rząd planety X'htla docenił w pełni pańską ogromną odwagę wykazaną podczas starcia nad planetą. Wejście pojazdu w atmosferę pod takim kątem i z taką szybkością było brawurowym wyczynem. Szansa wyjścia z tego cało wyniosła około czterech procent. Zwłaszcza zdumieni byliśmy całkowitą pogardą dla zawodnej techniki i ogromną precyzją ataku kontynuowanego pomimo poważnego uszkodzenia pojazdu. Żaden z naszych pilotów którzy oglądali filmy z ataku nie podjął się powtórzenia tego wyczynu. Zgodnie twierdzili że oni w takim przypadku wybrali by katapultowanie się. Kabina musiała płonąć wewnątrz... Proszę przyjąć wyrazy uznania od całej mojej planety.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Słucham dyspozycji. Jeśli życzą sobie panowie dokonać mojej egzekucji to zgodnie z prawami naszej planety pragnę odbyć rozmowę z duchownym.
— Ach, to zbyteczne. Nie zamierzamy pozbawiać pana życia.
Generał wyjął trójwymiarowy projektor wielkości paczki papierosów. Prezydent uśmiechnął się sam do siebie. Ostani raz widział paczkę papierosów tyle tysięcy lat temu, a zarazem całkiem niedawno. Generał rzucił projektor na podłogę. Ten syknął i wiązki chylka odtworzyły w powietrzu panoramę planety. Prezydent miał wrażenie że stoi na wzgórzu i patrzy przed siebie. Planeta a przynajmniej prezentowany mu kawałek była straszna. Dzikie fiordy niewielkie poletka traw na półkach skalnych. To chyba był ten sam obraz który pokazał mu mały Tarani, kilka dni temu na szczycie Giewontu.
— Planeta V'angh'aff. Osiemset lat świetlnych stąd. Proszę słuchać moich instrukcji. Planeta ta stanie się miejscem pańskiego wygnania.
— Tak jest.
— Ma pan prawo zabrać ze sobą dziesięć osób towarzyszących. Oraz dziesięć kilogramów bagażu osobistego. Pańska stacja orbitalna przechodzi na własność narodów Ziemi.
— Nie będę protestował.
— Ach jeszcze jedno. Wybaczy pan, zapomniałem o tym. A to przecież dla pana ważne. — Z futerału który przyniósł ze sobą wyjął szablę paradną Mikołaja II-ego. Podał pokonanemu. — Ma pan prawo nosić szablę w niewoli — powiedział poważnie.
— Dziękuję. To rzeczywiście ważne dla mnie.
— Wystarczy panu godzina na spakowanie się?
— Tak jest.
— Jeszcze jedno. Pańska kopia używająca imienia własnego księżniczka Helena pragnie panu towarzyszyć, nie zgadzamy się jednak na towarzystwo hybrydy noszącej mię własne Karolina. Ta nieszczęsna istota zostanie poddana operacji przeszczepu mózgu spowrotem do ludzkiego ciała i leczeniu psychiatrycznemu. Tak zadecydowali konsultanci planety Gyp.
Kiwnął głową.
— Czy będę miał prawo do wygłoszenia pożegnalnego orędzia do mieszkańców mojej planety?
— Tak. Dziennikarze ziemskiej telewizji także zabiegali o stworzenie takiej możliwości. Proszę użyć teleportera.
— Nie boicie się że ucieknę?
— Gdy był pan nieprzytomny teleporter został wymieniony.
Koćko wykręcił pas na drugą stronę. Gość mówił prawdę. Został tylko jeden guzik. Prezydent wcisnął go.
Za nimi stał człowiek. Był bez skafandra a tylko w lekkim mundurze i w papasze na głowie. Profesor poznał go natychmiast. Jego student Tomasz Miszczuk. I nadal miał swojego laptopa pod pachą. Ale przeszedł jakąś dziwną przemianę. W jego wzroku nie było już poprzedniej miękkości. Wycelowali w niego broń.
— Przecież i tak nie strzelicie — powiedział spokojnie. — Ostatni przypadek zabójstwa człowieka na ziemi miał miejsce, może o tym nie wiecie, ale ponad dwieście lat temu. Oczywiście nie liczę tych kilku przypadków które były naszym udziałem. Ludzkość zbyt silnie czuje swoją wspólnotę, aby się nadal wyrzynać. Po części jest to zasługą tych tam zapuszkowanych — machnął ręką w stronę dolnych kondygnacji. Wyjął z kieszeni małą puszkę i pociągnął tlenu. — Właściwie to nic nie muszę wam wyjaśniać, ale jesteście pierwszymi którzy dotarli tutaj. Ja wprawdzie nie jestem tym którego nazywacie starym Prezydentem ale ten podpis na ścianie to jego dzieło podobnie jak podpisy pozostałych trzech wodzów wielkiej koalicji. Ja byłem tylko pionkiem i nadal jestem pionkiem, zresztą to mi odpowiada. A teraz jestem uszami i oczami Starego Prezydenta na ziemi. Możecie mnie nazywać Premierem.
— Premierem? — zdziwił się profesor.
— Tak. Przecież tam gdzie jest prezydent powinien być także premier stojący na czele rządu. Pełniłem kiedyś tą funkcję, byłem też szefen służb specjalnych.
— A agenci? Kim oni są? — zaciekawił się astronom. — Wasi dawni urzędnicy? Członkowie rządu? Ludzie waszych służb specjalnych?
— Nie. Tamci dawno umarli. Lodówki mogą służyć tylko wybranym. Agentów produkujemy w przeważającej częsci metodami inżynierii genetycznej. Kieruję siatką stu osiemdziesięciu agentów rozsianych po całym świecie i jeszcze stu pięćdziesięcioma kandydatami w fazie nowicjatu. — Ale nie będziemy rozmawiali tu na mrozie — ponownie łyknął tlenu. — Zapraszam do mnie.
— Nic z tego — powiedział Nodar. — Nigdzie nie pójdziemy. Może to pana zdziwi ale nie chcemy skończyć tak jak oni.
— Nic nie zmieni Polaka, nic nie zmieni Rosjanina. Można wymienić geny i kolor skóry, ale nie zmieni się mentalności — westchnął przybysz.
— Jestem Gruzinem — zaprotestował Nodar, ale Miszczuk go nie słuchał.
— Cwaniactwo, pociąg do rozwiązań siłowych niechęć wobec obcych, nieufność — kontunuował z radosnym uśmiechem — Dodajmy do tego kodeks Bushido i mamy na co sobie zapracowaliśmy. A tak się staraliśmy. Myślicie że to łatwo odbudować cywilizację od podstaw? A nam się udało.
— Kim oni są? — zapytał profesor wskazując gestem sarkofagi.
Tomasz uśmiechnął się.
— Cóż to co tu widzicie to największa zbrodnia w historii tej i kilku innych galaktyk. Zapewne, łącza nadświetlne nie sięgają wystarczająco daleko. Z drugiej strony to akt najwyższego humanitaryzmu.
— Co ma oznaczać ten bełkot? — zaciekawił się renegat.
— Co w sarkofagach to Ubermensche. Nadludzie. Swojego czasu kilku nieco oblatanych w świecie neonazistów postanowiło wyhodować rasę doskonałą. Mam wrażenie że ich dzieło trochę ich przerosło. Założyli produkcję taśmową nadludzi. Genetycznie całkiem udana konstrukcja — ponownie łyknął tlenu. Zasapał się. — Ale społecznie gdzie im do was. Początkowo łazili po świecie, byli nawet pożyteczni, tacy silni i grzeczni zupełnie jak dobrzy wujaszkowie ludzkości. Tyle tylko że czterdzieści procent ich genów pochodziła od niejakiego Adolfa Hitlera, stąd zresztą nazwa — homo spaiens hitlericus. Słyszeliście o kimś takim?