— Czekajcie tylko stąd wylezę to dostaniecie takiego kopa... — powiedział.
Język trochę mu się plątał. Susłow z mściwą satysfakcją wcisnął guzik. Elektrody zaczęły wtłaczać w mózg słodką truciznę. Tomasz miał znowu jedenaście lat i siodłał konia na podwórzu swojego dziadka dawno dawno temu, przed ponad pięcioma tysiącami lat w Polsce w dwudziestym wieku. Wspomnienia były fałszywe tak jak cały program. Usiłował jeszcze choć przez chwilę zachować przytomność.
— Jesteście skończeni — szepnął.
— Wręcz przeciwnie my dopiero zaczynamy — powiedział Nodar i opuścił z hukiem pokrywę sarkofagu.
Mylił się. W ostatniej chwili Tomasz przesunął językiem nieduży przełącznik wbudowany w jego szczękę.
Nodar zmaterializował się z cichym syknięciem na poziomie sto dwadzieścia cztery. Zobaczył korytarz tak długi, że nie było widać jego końca. Odbezpieczył broń i ostrożnie otworzył pierwsze drzwi z brzegu. Za drzwiami siedział mały zielony ufoludek.
— Pomylił pan adres — powiedział życzliwie. — Pańska dziewczyna jest tam — podał mu sztywny arkusz folii z nabazgranym ciągiem cyfr.
— O w mordę — wyksztusił Gruzin. — Małe zielone ludziki...
— Aha — potwierdził Tarani. — Teraz my będziemy tym szystkim rządzili.
— My dwaj? — zainteresował się Nodar.
— Tylko my — ufok stuknął się łapką po piersi. — Możesz odejść.
Kosmodrom w Montevideo z którego startowały pojazdy na Wenus był doskonale pusty. Betonowa płaszczyzna ciągnęła się trzydzieści kilometrów w każdą stronę. W jego centralnym punkcie stał nieduży drewniany wieszak. Wisiały na nim dwa pasy do teleportacji. Obok wieszaka stała księżniczka Helena. Była w błękitnej sukience. Wiatr rozwiewał jej włosy. Na nogach miała plecione z kolorowych rzemyków sandały. Ostre zachodzące słońce sprawiło że mrużyła oczy.
— Ciekawe gdzie podział się Tomasz? — powiedziała.
Stary ex-Prezydent Paweł Koćko przesunął czapkę z muzeum w Poroninie tak aby daszek chronił go choć trochę przed słońcem, obciągnął mundur kozackiego esauła i dopiero wówczas odpowiedział.
— Albo przyczaił się gdzieś w jakiejś lodówce albo dysydentom udało się go dostać.
— Mogłeś powiedzieć, że nie znasz się na pilotarzu. Zastapiła bym cię.
— Trudno. Myślałem, że te dwie godziny na symulatorze wystarczą. Ważne że te durne ufoki myślą że to było celowo...
Poduszkowiec z ekipą telewizyjną zmaterializował się z powietrza. Wysypali się z niego technicy. Ustawili kamery. Potem wysiadło dwoje dziennikarzy. Najwyraźniej chcieli coś powiedzieć, może przeprowadzić z nim wywiad, ale uciszył ich gestem ręki. Odwrócił się w stronę ciemnych oczu kamer.
— Do Narodów Planety Ziemia — zaczął dawnym władczym głosem. — Dziś przemawiam do was po raz ostatni. Przynajmniej taką mam nadzieję. Zdawałem sobie sprawę przez te wszystkie lata z niechęci jaką do mnie żywiliście. Zdawaliście sobie sprawę z niechęci jaką żywiłem do was. Cóż można powiedzieć że jesteśmy skwitowani. Nie lubiłem was dlatego dałem wam Regulamin Pobytu. Wy nie lubiliście mnie więc łamaliście go nagminnie. Dziś wybaczam wam, choć moje wybaczenie macie w dupie, a wasze ewentualne wybaczenie jest mi obojętne. Moja władza i moja opieka kończy się tu i teraz. Próbowałem uchronić niezależność tej planety przez te wszystkie lata. Nie udało się i będą tu obowiązywać teraz nowe prawa. Mam nadzieję że wasi nowi władcy będą lepsi niż ja. Gdyby jednak doszło do najgorszego zostawiam wam swój adres: Planeta V'angh'aff, osiemset lat świetlnych stąd. Tam też należy przesłać deputację — przypomniał sobie kawałek z książki Jana Karczewskiego i jego twarz wykrzywił dziwny uśmiech, gdy przerabiał cytat tak aby pasował do zaistniałej sytuacji, — która z dokładnie umytymi zębami, będzie mogła pocałować mnie w rzyć a potem na klęczkach poprosi o powrót mój, moich klonów, lub moich potomków.
Otworzył ciężką walizkę odsłaniając ciekawskim kamerom jej zawartość. To wszystko co miało dla niego wartość, to co zabierał ze sobą na wygnanie. W walizce tkwiło siedem butelek szampana Sowietskoje Igristoje. Wydobył jedną z nich.
— Byłem człowiekiem i nic co ludzkie nie było mi obce — powiedział. — Kradłem, mordowałem, oszukiwałem i wyzyskiwałem kogo tylko się dało, na prawo i lewo. Wy jesteście także bandą krętaczy i awanturników. Macie to w genach tak jak ja. Zostawiam więc planetę w dobrych rękach. Dam wam dwie rady na pożegnanie. Uważajcie na perkal, paciorki, wodę ognistą i zielone twarze; po drugie samowary służą do grzania wody na herbatę a nie do grzania piwa na rodzinne uroczystości. Prawdopodobnie, nowi właściciele planety nie będą mieli nic przeciwko temu, abyście ją pili.
Odkorkował butelkę. Struga piany pociekła mu po palcach i splamiła beton pasa startowego.
— Bracia ziemianie, wasze zdrowie! Mam nadzieję, że poradzicie sobie sami z rozpętaniem jedenastej wojny światowej.
Nachylił butelkę i pił z gwinta. Wreszcie pustą roztrzaskał o ziemię. Starożytnym rosyjskim obyczajem. Na szczęście
— Do zobaczenia — powiedział.
Podniósł walizkę. Słońce zachodziło już. Stojak z dwoma pasami teleportacyjnymi ginął na tle tarczy słonecznej. Prezydent podszedł i zdjął oba. Jeden zapiął na biodrach swojej córki. Drugim przepasał się sam. Objął ją ramieniem. Podniósł walizkę z butelkami i zniknęli jakby pochłonęło ich zachodzące słońce.
W sekundę później z powietrza zmaterializował się Tomasz Miszczuk. Ciągnął za sobą jakieś rurki, a włosy stały mu dęba na głowie. Przed oczyma latały resztki programu, odtwarzającego jego szczęśliwe dzieciństwo.
— Spóźniłem się! — wrzasnął, a potem bluznął taką wiązanką, że reporterzy wyłączyli kamery i poszli sobie.
Koniec tomu pierwszego
Warszawa styczeń — grudzień 1997. Wersja 4.