Gość westchnął cicho.
— Mam wrażenie, że upłynęło więcej lat. Nie pięćdziesiąt tysięcy oczywiście ale około pięciu.
— Niemożliwe. Mapy...
— Mapy dwudziestowiecznej Europy znamy tylko z jednego źródła. Z archiwum Starego Prezydenta. Bałtyk w końcu dwudziestego wieku stanowił już tylko słone rozlewiska. Czy możliwe aby morze skurczyło się tak bardzo w ciągu pięćdziesięciu lat? Przecież jeszcze w czasie drugiej wojny światowej był jeszcze sprawny na tyle że toczyły się na nim bitwy morskie. Proszę nad tym pomyśleć. Jest pan archeologiem. Zostanie pan tu kilka dni?
— Nie, czas wracać. Zostawiłem studentów na wykopaliskach. Muszę zobaczyć czy czegoś nie zbroili.
— Dobrze. Trudno. Ale powiem panu jeszcze coś. Badaliśmy strefy zakazane.
Profesor poczuł chłód na karku. Za to groziła kara śmierci. Gość nie dostrzegając jakie wrażenie zrobił na swoim rozmówcy ciągnął spokojnie.
— Zmierzyliśmy poziom promieniowania na dawnych radzieckich poligonach jądrowych. Jeżeli uwierzyć w bajania Prezydenta o poziomie po wybuchach i czasie rozpadu połowicznego to promieniowanie tam jest zbyt wysokie. Ale jeśli przyjąć, nasze dane odnośnie czasów rozpadu i zestawić z datami wybuchów to promieniowanie jest zbyt niskie.
— Znowu czas?
— Tak.
— Badaliście wszystkie strefy zamknięte?
— Nie, ale o tej na południe od dawnego Sztokholmu krążą dziwne opowieści.
— Hmm?
— Opowieści o światłach wznoszących się nocami do góry. I o puszce po czymś. Wykonanej z niezniszczalnego tworzywa i pokrytej napisami w alfabecie posiadającym wbudowany klucz fonetyczny. Gdy się na to patrzy dźwięki rozlegają się w głowie.
Profesor popatrzył na gościa.
— Jest pan dysydentem? Członkiem straszliwej organizacji o nazwie Braterstwo założonej przez Sergieja Susłowa zdrajcę ludzkości i tak dalej.
Gość uśmiechnął się lekko.
— Są miejsca gdzie ściany mają uszy. Oczywiście nasi przyjaciele z pewnością nie zainstalowali tu nic takiego, ale wystarczy nakierować na betonowy dach wiązkę promieni ultratachionowych aby otrzymać odpowiedź na swoje pytanie zanim jeszcze padnie.
— Promienie ultratachionowe posiadają ujemny czas istnienia? O ile założymy że istnieją.
— Tak. Najpierw odbierasz wiązkę z informacją, a potem włączasz generator. Co gorsza ich moment styku z naszym czasem praktycznie nie istnieje więc nie da się ich wykryć.
— Jaki interes miałby Stary Prezydent w podsłuchiwaniu naszej rozmowy?
— Nie wiem. Ale to prawdopodobne. Wyjdziemy przed budynek.
Wyszli. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, wiał wiatr niosący drobiny śniegu i zmielonego lodu. Mitrofanow uśmiechnął się.
— Jestem dysydentem — powiedział. — I zaproponowałbym współpracę.
Profesor zamyślił się na chwilę.
— Mam żonę i córkę. Do trzeciego pokolenia...
— Tak.
— A czym miałbym się zająć?
Mitrofanow wyjął z kieszeni okulary. Podał je profesorowi.
— Odbierają ultrafiolet...
— Artykuł drugi Regulaminu Pobytu Na planecie Ziemia...
—Używanie wszelkich urządzeń emitujących fale świetlne w paśmie ultrafioletu, oraz urządzeń pomiarowych służących do ich pomiarów i wykrywania zakazane zostaje pod karą ewakuacji z planety poprzez odparowanie za pomocą gigawatowego lasera — wyrecytował spokojnie Pawło. — Albo trzecia poprawka do regulaminu. Utrzymywanie kontaktów towarzyskich z osobnikami nie należącymi do gatunku Homo Sapiens zostaje zakazane pod karą ewakuacji. A do tego wyjaśnienie Uzupełnienie. Wszystkich członków grup dysydenckich kierujących swoją działalność przeciwko obowiązującym przepisom i osobie Starego Prezydenta uznaje się za wykluczonych ze zbioru osobników gatunku Homo Sapiens zamieszkujących planetę ziemia. I co z tego?
Profesor zmrużył oczy.
— I co miałbym zrobić?
— Och drobiazg. Włóczy się po naszej planecie spora grupa agentów Starego Prezydenta. Mają wypisane na czołach pseudonimy i numery kolejne. Widoczne w ultrfiolecie, a dokładniej aktywne w ultrafiolecie. Jesli dostosuje się wzrok za pomoca filtra to przy oświetleniu slonecznym widać. I co pan na to profesorze? — Pawło Mitrofanow uśmiechnął się szeroko.
— Oto moja ręka — powiedział profesor wyciągając dłoń.
Nodar leżał na trawie koło muru. Nikt się nim nie interesował. Przeglądał w zadumie album otrzymany wczoraj przy wejściu.
— Czego by nie mówić, ten darń świetnie robi zdjęcia — powiedział w zadumie sam do siebie. — Naprawdę umie to robić. Ale był taki jeden który lubił malować a potem było dziesięć milionów ofiar.
Ziewnął. Nie umiał nic wymyśleć. Przed oczyma mimowolnie stanął mu obraz spalonego laserem neonazisty.
— Wygląda na to że znowu jest na wozie, a ja znowu pod wozem — westchnął. — Zalegalizować swój pobyt, wziąć udział w konkursie fotograficznym, wygrać go, cholera nie umiem robić takich ładnych fotek, poczekać aż będzie osobiście wręczał nagrody zwycięzcom i wtedy wbić mu statyw od aparatu prosto w serce. Albo zdetonować granat w kieszeni. Nie, z granatem mnie nie wpuszczą. Ostatecznie prezydent będzie miał jakąś ochronę. Statyw nie wzbudza podejrzeń. Albo nabić statyw dynamitem... Albo wbudować granat w aparat fotograficzny. Tylko skąd mam wytrzasnąć aparat fotograficzny jak nie mam grosza przy duszy i gdzie dowiedzieć się o organizowanych konkursach. Może lepiej zaczaić się i jak będzie wręczał nagrody podjechać tym śmiesznym motocyklem, nawiasem mówiąc wygląda zupełnie tak samo idiotycznie jak te z gwiezdnych wojen, co to po takiej lesistej planecie jeździły takie misie ubrane w szmaty... A więc podjechać takim motorem i obciąć mu głowę szablą... Motor i szablę trzeba będzie ukraść. Ciekawe czy trudno czymś takim jeździć... Technika wygląda na nieźle zacofaną. To nawet łatwo wyjaśnić. Paweł Koćko zawsze bał się urządzeń których zasad działania nie był w stanie zrozumieć... A więc szablą. A może uda się zdobyć coś lepszego.
Przewrócił stronę w albumie. Na zdjęciu widać było roślinę o bardzo błyszczących liściach. W kropli wiszącej na jednym z nich coś się obijało. Wyjął z kieszeni malutką lupkę i przypatrzył się uważnie. W kropli odbijał się człowiek z aparatem fotograficznym i dziwna kupa mięsa z kilkoma mackami. Kupa mięsa wyglądała rozumnie. W jednej macce trzymała flaszkę. Nodar nie był w stanie określić jaka to flaszka ale wyglądała na butelkę szampana Sowietskoje Igristoje.
Gdańsk PNTK
Artur Kładkowski przeciągnął się leniwie na łóżku. Popatrzył w zadumie na ścianę. Uczył się. Wyłączył komputer i położył się wygodnie. Nie miał nic do roboty. Zupełnie nic. Obiekt którego śledzenie miał rozpocząć jeszcze nie wrócił z kongresu w Argentynie, a tam zajmowali się nim miejscowi agenci. Laptop zapiszczał. Sygnał alarmowy pierwszego stopnia personalny skierowany do niego. Uśmiechnął się lekko i wyciągnąwszy kabel z obudowy wsadził go sobie w gniazdo na skroni. Rozpoznał głos Starego Prezydenta.
— Wielki Murze, mam dla ciebie zadanie.
— Tak jest.
— W Gdańsku pojawił się człowiek. Ma na czole numer taki jak agenci, ale brakuje inicjałów. Skórę ma pokrytą dziwnym liszajem. Ubrany był ostatnio w biały płócienny jednoczęściowy kombinezon. Zna dobrze polski i esperanto. Uwaga przesyłam portret pamięciowy.
Zacisnął oczy i zęby. Po chwili był pewien, że gdyby kiedykolwiek zobaczył tego człowieka rozpoznał by go natychmiast.
— Szukał Gruzińskiej misji wojskowej. Trudno nam określić w której części miasta aktualnie przebywa ale wczoraj penetrował okolice między żurawiem a uniwersytetem. Masz go złapać. Pozostawiam sobie prawo oceny przebiegu twoich działań.
— Tak jest — powtórzył, ale było to mówienie w próżnię bowiem kontakt został już przerwany.