– „Podróże do wielu odległych narodów świata – przeczytała głośno. – W czterech częściach. Przez Lemuela Guliwera, początkowo lekarza okrętowego…" – Urwała i roześmiała się uszczęśliwiona. – Podróże Guliwera! - Kiedyś wyznała Devlinowi, że ta niby anonimowa książka, napisana przez Jonathana Swifta, irlandzkiego duchownego i satyryka, była jedną z ulubionych lektur jej dzieciństwa. Trzymała teraz w ręku pochodzące z 1726 roku pierwsze jej wydanie, prawdziwego białego kruka.
Gdyby otrzymała klejnoty godne królowej, nie cieszyłaby się z nich tak, jak z tej małej książeczki. Z pewnością nie powinna przyjmować tak drogiego prezentu, ale nie potrafiłaby odmówić.
Trzymała książkę na kolanach, a powóz zmierzał w kierunku modnej dzielnicy St. James's. Amanda nigdy przedtem nie była w domu Devlina, ale wiele o nim słyszała od Oscara Fretwella. Devlin kupił tę rezydencję od kogoś, kto przedtem był ambasadorem brytyjskim we Francji i na stare lata postanowił się przenieść na kontynent, a swoją londyńską siedzibę sprzedać.
Dom stał w okolicy o zdecydowanie męskim charakterze, gdzie znajdowało się wiele eleganckich rezydencji, garsonier i drogich sklepów. Ludzie interesu rzadko się tu osiedlali, większość wolała budować swoje domy na południe od rzeki lub w dzielnicy Bloomsbury. Jednak w żyłach Devlina płynęło trochę arystokratycznej krwi i może właśnie to, w połączeniu z jego znacznym majątkiem, sprawiało, że sąsiedzi jakoś znosili jego obecność.
Powóz zwolnił i stanął w długiej kolejce innych ekwipaży, I stojących wzdłuż ulicy. Pasażerowie po kolei wychodzili na chodnik wiodący do drzwi wspaniałego domu. Amanda ze zdumienia otworzyła szeroko oczy, kiedy spojrzała z bliska na niego przez oszronione okienko.
Była to wspaniała wielka rezydencja z czerwonej cegły, z masywnymi białymi kolumnami na froncie i wielkimi palladiańskimi oknami. Wokół domu rosły nieskazitelnie przystrzyżone żywopłoty i kępy młodych drzew.
W takim domu każda ważna osobistość zamieszkałaby z dumą. Gdy Amanda czekała, aż jej powóz podjedzie pod drzwi, jej wyobraźnia cały czas pracowała. Wyobraziła sobie Jacka Devlina jako ucznia w ponurych murach Knatchford Heath, marzącego o innym życiu. Czy już wtedy przeczuwał, że kiedyś zamieszka w tak imponującej rezydencji? Jakie emocje dodawały mu sił w długiej i trudnej wspinaczce z nizin na sam szczyt? I, co ważniejsze, czy kiedykolwiek uwolni się od swojej nadmiernej ambicji, czy będzie go ona wciąż gnała do przodu, aż do dnia śmierci?
Devlin nie miał pewnych cech, które posiadają wszyscy normalni ludzie… nie potrafił się rozluźnić, odczuwać satysfakcji ani cieszyć się swoimi osiągnięciami. Mimo to, a może właśnie dlatego, wydawał się Amandzie najbardziej fascynującym człowiekiem pod słońcem. Nie miała też najmniejszych wątpliwości, że był niebezpieczny.
Aleja nie jestem jakąś młodą panienką z głową w chmurach, powiedziała sobie. Świadomość własnego zdrowego rozsądku dodawała jej otuchy. Jestem kobietą, która widzi Jacka Devlina takim, jaki on jest naprawdę… nic mi nie grozi, jeśli tylko nie pozwolę sobie na jakąś niedorzeczność… na przykład na to, żeby się w nim zakochać. Na samą myśl o tym serce skurczyło jej się boleśnie. Nie kochała go ani nie chciała go pokochać. Wystarczyło jej, że dobrze się bawi w jego towarzystwie. Musi sobie stale powtarzać, że Devlin nie jest mężczyzną, który spędzi całe życie u boku jednej kobiety.
Powóz stanął i lokaj pomógł Amandzie zejść na chodnik. Podał jej ramię i poprowadził po oblodzonych, ale posypanych piaskiem schodach do podwójnych drzwi wejściowych. Z rzęsiście oświetlonego wnętrza dochodził gwar rozmów, rozbrzmiewała muzyka i biło ciepło. Na balustradach zawieszono ozdobione wstęgami pęki ostrokrzewu. Zapach świeżej zieleni mieszał się z obiecującą wonią kolacji, która już czekała w jadalni.
Gości było przynajmniej dwustu, a więc o wiele więcej, niż Amanda się spodziewała. Dzieci bawiły się w osobnym saloniku, specjalnie dla nich przeznaczonym, a dorośli wędrowali po amfiladowych pokojach. Wesołą muzykę, którą grano w głównym salonie, słychać było w całym domu.
Kiedy ją Devlin odnalazł, poczuła miły dreszcz. Prezentował się bardzo elegancko. Miał na sobie czarne spodnie i surdut, ciemnoszara kamizelka podkreślała szczupłą sylwetkę. Jednak nawet w tym godnym dżentelmena stroju przywodził na myśl pirata. Był zbyt nonszalancki i spoglądał zbyt chłodnym, kalkulującym wzrokiem, żeby można go było wziąć za dżentelmena.
– Panna Briars – powiedział niskim głosem i ujął jej dłonie osłonięte rękawiczkami. Oszacował ją spojrzeniem pełnym zachwytu. – Wyglądasz jak świąteczny anioł.
Amanda roześmiała się, słysząc to pochlebstwo.
– Dziękuję za wspaniałą książkę. Dla mnie to prawdziwy skarb. Obawiam się jednak, że nie przyniosłam żadnego prezentu.
– Twój widok w tej wydekoltowanej sukni jest dla mnie najlepszym prezentem.
Zmarszczyła brwi i szybko rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś nie stoi zbyt blisko.
– Ciii… A co by było, gdyby ktoś to usłyszał?
– Pomyślałby, że mam na ciebie chętkę – szepnął. -1 wcale by się nie mylił.
– Chętka – powtórzyła chłodno, chociaż, prawdę mówiąc, ta rozmowa bardzo ją bawiła. – Nie ma co, poetyckie określenie.
Uśmiechnął się szeroko.
– Bez bicia przyznaję, że nie mam twojego talentu do brudnych opisów cielesnych żądz.
– Byłabym wdzięczna, gdybyś w tym świątecznym dniu nie wspominał o nieprzyzwoitych sprawach – wyszeptała ostro, czerwieniąc się gwałtownie.
Devlin z uśmiechem położył sobie jej dłoń na ramieniu.
– Dobrze – odparł zgodnie. – Przez resztę dnia będę się zachowywał jak chłopiec z chóru kościelnego, jeśli tylko sprawi ci to przyjemność.
– To byłaby miła odmiana – powiedziała sztywno, co tylko go rozśmieszyło.
– Chodź ze mną, przedstawię cię swoim znajomym.
Nie uszło uwagi Amandy, że do głównego salonu wprowadził ją z dumną miną posiadacza. Przechodził od jednej grupki uśmiechniętych gości do drugiej, wprawnie dokonywał prezentacji, wymieniał świąteczne życzenia i żartował z niewymuszoną swobodą, która wprawiała Amandę w zadziwienie.
Chociaż nic konkretnego nikomu otwarcie nie powiedział, było coś w tonie jego głosu i wyrazie twarzy, co sugerowało, że jest związany z Amandą nie tylko wspólnymi interesami. Własna reakcja na jego zachowanie bardzo ją zaniepokoiła. Nigdy przedtem nie występowała jako połowa pary, nigdy inne kobiety nie obrzucały jej zazdrosnymi spojrzeniami, a mężczyźni nie wpatrywali się w nią z podziwem. Devlin w subtelny sposób dawał wszystkim do zrozumienia, że Amanda należy do niego.
Szli powoli przez długi szereg pokoi. Na gości, którzy nie mieli ochoty na tańce i śpiew, czekał duży gabinet o wykładanych mahoniem ścianach, w którym zabawiano się odgrywaniem szarad. W innym pokoju wszyscy siedzieli przy stolikach i grali w wista. Amanda rozpoznała wiele osób -pisarzy, wydawców i dziennikarzy – z którymi się zetknęła na różnych spotkaniach towarzyskich w ciągu ostatnich miesięcy. Goście byli bardzo ożywieni, a zaraźliwy świąteczny nastrój udzielał się każdemu, od najmłodszego do najstarszego.
Devlin doprowadził Amandę do bufetu, gdzie grupka dzieci zabawiała się wyławianiem rodzynków z ponczu. Maluchy stały na krzesłach wokół parującej wazy, małymi paluszkami chwytały gorące rodzynki i szybko wrzucały je sobie do buzi. Jack roześmiał się na widok umorusanych twarzy, które zwróciły się ku niemu.
– Kto wygrywa? – zapytał, a dzieci wskazały na pucołowatego malca z gęstą czupryną.